Niestety więcej nie znaczy, że wystarczająco dużo, bo zarówno w budżecie, jak i w całym sektorze finansów publicznych dalej będzie ziać dziura. Jej wielkość jest pod baczną obserwacją Unii Europejskiej, a Polska znajduje się na liście krajów objętych procedurą nadmiernego deficytu.

Większe przychody pozwolą Polsce nieco zmniejszyć dziurę i pokazać Brukseli, że jesteśmy na dobrej drodze, by w przyszłości zniknąć z niechlubnej listy.

Kłopot w tym, że w sytuacji podobnej do Polski jest prawie 60 proc. państw UE. Są wśród nich także Francja, Hiszpania czy Holandia, czyli państwa o dużo wyższym stopniu rozwoju gospodarczego. Nierzadko mające też większe przełożenie na decyzje podejmowane w Brukseli. Wszystkim im grozi finansowa kara czy odebranie części środków unijnych. Problem większości z nich nie narodził się tylko i wyłącznie przez złe zarządzanie, ale raczej z powodu spowolnienia gospodarczego. Zjawiska, które znajduje się w zasadzie poza możliwościami wpływu czy kontroli pojedynczych państw.

Może więc reguły paktu Stabilizacji i Wzrostu powinny uwzględniać sytuację gospodarczą? Tym bardziej że ze spowolnienia wychodzi się zwykle pobudzając inwestycje – czyli wydając pieniądze, a nie tylko zaciskając pasa. A to ostatnie lepiej robić wprowadzając reformy strukturalne, niż tylko szukając miejsc, gdzie można ciąć.

Dla Polski, i słusznie, kołem zamachowym napędzającym gospodarkę mają być pieniądze z Unii. Ich napływ zależy też od tego, jak radzimy sobie z deficytem. Zwlekanie z realizacją zaleceń Unii jest więc ryzykowne, ale nie tylko my mamy z tym problem. Może więc podjąć to ryzyko? Na walkę z bezrobociem czy na reformę systemu edukacji warto wydawać pieniądze. Byle z głową.