Mnożą się postulaty wyższych wydatków publicznych i zwiększenia roli państwa w naszej gospodarce, by „żyło się lepiej". Ta keynesowska narracja szczególnie intensywna na Zachodzie po wybuchu kryzysu z 2008 r. zawitała też nad Wisłę.
Jednym z jej propagatorów jest Rafał Woś, publicysta ekonomiczny „Dziennika Gazety Prawnej". Co tydzień w piątkowym wydaniu tej gazety z donkiszotowską wiarą we własne słowa stara się udowodnić nam wszystkim, że kapitalizm się skompromitował, liberalizm to zło wcielone, wolny rynek to same wady. Recepta? Więcej państwa, władzy urzędników, pieniędzy w ich rękach – kosztem obywateli. Teraz wydał na ten temat książkę. Jej tytuł – od razu mówi, kto winien jest naszych nieszczęść – brzmi: „Dziecięca choroba liberalizmu".
Choć napisana barwnie i z emfazą, choć Rafał Woś prezentuje w niej ogromne oczytanie i liczne badania, choć wypada w ciemno się z nim zgodzić, że nie powinniśmy głupawo zachwycać się tym, co się wokół nas dzieje – zawiera recepty gorsze od choroby. Dlaczego? Bo kuracją ma być odebranie nam naszej wolności.
Oprócz błędnego rozumowania, że więcej państwa oznacza poprawę naszego losu, książka – podobnie jak cała narracja lewicowych rewolucjonistów – zawiera co najmniej pięć błędów wynikających z takiego doboru badań, statystyk, oglądu rzeczywistości, które nie odpowiadają prawdzie.
Gdzie ten liberalizm?
Według Wosia przez „dwie dekady nasze życie polityczne, społeczne i ekonomiczne toczyło się według zasad liberalnych (...) nierzadko płynnie przechodzących w brutalny społeczny darwinizm". Według niego „recepta na każde ekonomiczne wyzwanie była taka sama: więcej rynku, mniej regulacji, więcej wolności ekonomicznej oraz „więcej ułatwień dla najbogatszych i najbardziej przedsiębiorczych, mniej ochrony dla średniaków i maluczkich".