Zgubna czerwona kuracja

Lewicowa narracja „więcej państwa" to leczenie dżumy cholerą. Naszymi problemami są państwo nadmierne, niesprawiedliwe, opresyjne i niska zamożność. Najpierw uporządkujmy sferę publiczną, dajmy też wzbogacić się ludziom i firmom – pisze publicysta „Rzeczpospolitej".

Aktualizacja: 17.11.2014 06:54 Publikacja: 17.11.2014 00:05

Bartosz Marczuk

Bartosz Marczuk

Foto: Fotorzepa/Waldemar Kompała

Mnożą się postulaty wyższych wydatków publicznych i zwiększenia roli państwa w naszej gospodarce, by „żyło się lepiej". Ta keynesowska narracja szczególnie intensywna na Zachodzie po wybuchu kryzysu z 2008 r. zawitała też nad Wisłę.

Jednym z jej propagatorów jest Rafał Woś, publicysta ekonomiczny „Dziennika Gazety Prawnej". Co tydzień w piątkowym wydaniu tej gazety z donkiszotowską wiarą we własne słowa stara się udowodnić nam wszystkim, że kapitalizm się skompromitował, liberalizm to zło wcielone, wolny rynek to same wady. Recepta? Więcej państwa, władzy urzędników, pieniędzy w ich rękach – kosztem obywateli. Teraz wydał na ten temat książkę. Jej tytuł – od razu mówi, kto winien jest naszych nieszczęść – brzmi: „Dziecięca choroba liberalizmu".

Choć napisana barwnie i z emfazą, choć Rafał Woś prezentuje w niej ogromne oczytanie i liczne badania, choć wypada w ciemno się z nim zgodzić, że nie powinniśmy głupawo zachwycać się tym, co się wokół nas dzieje – zawiera recepty gorsze od choroby. Dlaczego? Bo kuracją ma być odebranie nam naszej wolności.

Oprócz błędnego rozumowania, że więcej państwa oznacza poprawę naszego losu, książka – podobnie jak cała narracja lewicowych rewolucjonistów – zawiera co najmniej pięć błędów wynikających z takiego doboru badań, statystyk, oglądu rzeczywistości, które nie odpowiadają prawdzie.

Gdzie ten liberalizm?

Według Wosia przez „dwie dekady nasze życie polityczne, społeczne i ekonomiczne toczyło się według zasad liberalnych (...) nierzadko płynnie przechodzących w brutalny społeczny darwinizm". Według niego „recepta na każde ekonomiczne wyzwanie była taka sama: więcej rynku, mniej regulacji, więcej wolności ekonomicznej oraz „więcej ułatwień dla najbogatszych i najbardziej przedsiębiorczych, mniej ochrony dla średniaków i maluczkich".

Skoro tak, to po tych dwóch dekadach tego liberalnego dyktatu powinniśmy być państwem minimum, z prawem supersprzyjającym przedsiębiorcom, bez żadnego zabezpieczenia tych, którzy nie żyją z pracy, ale ze świadczeń. A tak po prostu nie jest. Polskie państwo jest ogromne, rozrośnięte, za duże, a pracujący i przedsiębiorcy są przez nie raczej dyskryminowani niż dopieszczani. Dopieszcza się tych, którzy żyją z ich pracy.

Dowody? W 2013 r. (najnowsze dane Eurostatu) przez trzewia państwa przeszło 42,2 proc. naszego bogactwa (stosunek wydatków publicznych do PKB). Niemal połowa pieniędzy, które wytwarzamy, jest zatem w rękach urzędników. Średnia dla UE wynosi 49,4 proc. (czyli nie o rząd wielkości więcej), a np. w stawianych przez Wosia za przykład opiekuńczych Niemczech 44,3 proc. To zaledwie o 2,1 pkt proc. więcej! W krajach zbliżonych do nas rozwojem lub biedniejszych ta proporcja jest niższa.

W Polsce żyje 29 mln dorosłych Polaków. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że co trzeci z nich (9,4 mln) jest emerytem, rencistą lub pobiera zasiłek czy świadczenie przedemerytalne. Mimo że Polska ma dość młodą populację. Ten dramatycznie wysoki wskaźnik to wyłącznie efekt uległości polityków i ich populistycznej kalkulacji, nie ma nic wspólnego z realnymi zjawiskami społecznymi. W efekcie, jak widać na Mapie Wydatków Państwa, tylko na emerytury i renty wydajemy 217 mld zł, z 707 mld wszystkich wydatków publicznych. Co trzeci złoty przeznaczamy na ten cel. Gdzie ten darwinizm społeczny?

W Polsce pracuje zaledwie 57,6 proc. osób mających 20–64 lata. Średnia dla UE – 62,6 proc., a np. w socjaldemokratycznej Szwecji 77,2, w Niemczech 72,3, w Austrii 70,8 proc.

W Polsce (dane Eurostatu) pracuje zaledwie 57,6 proc. osób mających 20–64 lata. Średnia dla UE – 62,6 proc., a np. w socjaldemokratycznej Szwecji 77,2, w Niemczech 72,3, Austrii 70,8, a superzamożnej Norwegii – 77,1 proc. Z danych BAEL wynika, że mamy 8,2 mln osób biernych zawodowo, które są w wieku tzw. aktywności zawodowej. Liczba niepracujących przypadająca na 1000 pracujących to 961. Co robią ludzie, którzy nie pracują? W ogromnej rzeszy żyją na koszt tych, którzy są na rynku pracy aktywni. Gdzie zatem jest ten liberalizm? Przecież w „darwinizmie" wieszczonym przez Wosia i jemu podobnych takie osoby powinny umierać z głodu na ulicy.

Państwo jest drapieżcze

Autor książki podnosi, że w Polsce mamy państwo ćwierćopiekuńcze. Jaka jest jego recepta na naprawę tego stanu rzeczy? Zwiększyć transfery społeczne. To jak leczenie dżumy cholerą. Polskim problemem jest niewydolność, wręcz skrajna, naszego państwa. Jest ono cherlawe wobec mocnych lub dobrze reprezentowanych grup, a słabowite wobec silnych. Często jest więc drapieżcze (predatory state). W efekcie dzieli nasze bogactwo – a ma do dyspozycji, jak pisałem wyżej, wcale niemało – w sposób skrajnie nieracjonalny. Górnicy, nauczyciele, emeryci, ubezpieczeni w KRUS, duże prywatne firmy wykorzystujące publiczne pieniądze, urzędnicy – to liczne przykłady grup, które wywalczyły sobie przywileje i żerują na pracy tych, którzy są aktywni. Nie ma to nic wspólnego z potrzebami republiki.

Kiedy słyszę propozycje lewej strony, by w Polsce podnieść podatki najbogatszym, cierpnie mi skóra

To stąd biorą się pracujący ponad siły młodzi ludzie zarabiający niewysokie pensje. Muszą zarobić na siebie, ich pracodawców, którzy mierzą się z nieprzyjaznymi urzędnikami i całą rzeszą tych, którzy wyciągają rękę po owoce ich pracy. Woś, który twierdzi, że w Polsce koszty pracy nie są wysokie, a Polska to raj podatkowy, nigdy nie widział chyba pełnego rachunku wynagrodzenia. 40 proc. pensji przy wypłacie zabiera państwo, później jeszcze z pensji netto pobiera kilkanaście procent w formie podatków pośrednich. Efekt? Polakowi ponad połowę tego, co zarabia, zabiera rząd.

Pytanie, dlaczego zatem serwis, który nam się oferuje – służba zdrowia, sądy, przedszkola i szkoły, drogi – jest tak marny. Odpowiedź: na rzeczy, które są w interesie wspólnoty, brakuje pieniędzy, bo są dzielone niesprawiedliwie między silnych i głośno krzyczących.

Zanim zatem zabierzemy się do uzdrawiania naszej rzeczywistości przez postulaty większej dystrybucji – zmierzmy się z tym, gdzie adresujemy odbierane ludziom pieniądze. Broń nas Panie Boże przed tym, co proponuje Woś i jemu podobni: więcej pieniędzy dla urzędników spowoduje rozwiązanie naszych problemów. Będzie odwrotnie: znikną one znów w jakiejś czarnej dziurze, a ludzie zapłacą jeszcze wyższe podatki, nie odczuwając poprawy serwisu.

Misie, nie KGHM

Częstym błędem popełnianym przy okazji debat na temat kondycji naszej gospodarki czy stosunków pracodawca–pracownik jest spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość przez pryzmat wielkich firm. A jak mówi Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, Polska to nie KGHM-y czy Orleny, ale „misie" (małe i średnie przedsiębiorstwa).

Dokładnie taki sam błąd popełnia Woś. Wskazuje, że związki zawodowe są w Polsce słabe, w firmach nie ma dialogu, a pracownicy są na straconej pozycji. Co więcej, firmy powinny zapłacić im więcej i będzie dobrze, bo zwiększy się popyt wewnętrzny i nasza machina gospodarcza ruszy z miejsca (licznie cytowane stwierdzenie Forda o tym, że samochody kupują ludzie).

Tyle tylko że nasza gospodarka opiera się na „misiach". To niewielkie, zatrudniające po kilka osób firmy – bez zaplecza kapitałowego, prawników, szklanych siedzib, luksusowych aut. To ciężko pracujący ludzie, którzy mieli odwagę podjąć ryzyko założenia biznesu w nieprzyjaznym biurokratycznym otoczeniu. Wystarczy przejrzeć jakiekolwiek rankingi prowadzenia w Polsce biznesu, by przekonać się o tym, jak państwo „sprzyja" przedsiębiorcom. Dlatego mowa o znacznych podwyżkach pensji czy większej roli związków to kolejna zgubna recepta. W dodatku oderwana od rzeczywistości. Najpierw trzeba o te firmy się zatroszczyć, dać im się wzbogacić, nie opodatkowywać nadmiernie ich pracowników, a później wprowadzać tam ewentualnie związkowe etaty.

Groteskowo w tym kontekście brzmią zarzuty Wosia w stosunku do firm – powołuje się przy tym na badania prof. Juliusza Gardawskiego – że ich zarządy nie konsultują z załogą swoich planów. Rafale, czy wiesz, jak odbywa się to planowanie w „misiu"? Oto przykład: Heniek, musisz kupić następną lodówkę, bo w tej się już nie mieścimy – mówi pracownik do szefa firmy kateringowej. Ten odpowiada: OK, ale w następnym miesiącu, jak się trochę odbijemy. Dobrze – mówi pracownik.

Patrz w przód i w tył

Henry Hazlitt w swojej genialnej „Ekonomii w jednej lekcji" każe nam spoglądać na konsekwencje danych ekonomicznych decyzji w sposób analityczny, pogłębiony i przewidując ich skutki. Tak jak Frederic Bastiat w swojej „zbitej szybie".

Dlatego kiedy słyszę propozycje lewej strony, by w Polsce podnieść najbogatszym podatki, cierpnie mi skóra. Bo jaki będzie efekt zabierania człowiekowi, który w biednym i niespecjalnie przyjaznym małemu biznesowi kraju usłyszy, że będzie musiał po ewentualnej przeprawie z urzędnikami i zaryzykowaniu oszczędności życia oddać państwu w formie podatku np. 50 proc. dochodu? Po prostu firmy nie założy.

Podobnie trzeba spoglądać na sprawę zadłużania się państwa. Woś jest po tej stronie debaty ekonomicznej, która przekonuje, że „dług to tylko dług", nie jest on wcale „be", bo może pomóc rozkręcić gospodarkę. Problem polega tylko na tym, że za długi trzeba płacić na bieżąco (obsługa) i w przyszłości – spłacać je muszą przyszłe pokolenia. Co do pierwszego – obsługa naszego długu kosztuje nas niemal dokładnie tyle, ile do budżetu wpływa z PIT, a ponadto dzieci rodzi się u nas jak na lekarstwo. Kto zatem będzie spłacał te długi? Czy to etyczne, że żyjemy na koszt przyszłych, nielicznych pokoleń?

Warto w tym miejscu odnotować, że tak często przywoływane przez Wosia za wzór Niemcy miały w 2013 r. w budżecie nadwyżkę, a od 2016 r. będą miały – wpisały to sobie do konstytucji – zakaz deficytu budżetowego. Czyżby nasi zachodni sąsiedzi zwariowali? Dla niech dług jest jednak „be".

Jesteśmy potwornie biedni

Ogromnym zarzutem wobec książki Rafała Wosia jest także bezpośrednie porównywania nas do bogatego Zachodu. „Według Eurostatu wydatki socjalne w Polsce to 18,9 proc. PKB" – przekonuje autor. A Francja, Niemcy czy państwa skandynawskie przeznaczają na ten cel o połowę więcej – wskazuje. To tak jakby porównywać Dawida i Goliata. Polska jest w zestawieniu z tymi krajami bardzo biedna. Biorąc pod uwagę cały majątek –  czterokrotnie biedniejsza. Nasz Dawid musi się dobrze odżywić i napić, by stać się Goliatem. Nasze przedsiębiorstwa i ludzie muszą zakumulować kapitał, wiedzę, kontakty, know-how, złapać „efekt skali", by zacząć się porównywać z wielkimi tego świata. A nadmiernie rozrośnięte państwo to konkurent przy stole Dawida. Jeśli połknie co smakowitsze kąski, nigdy nie dorówna on siłą czy wzrostem Goliatowi.

Trzeba też pamiętać o tym, co ekonomiści nazywają użytecznością. 50 euro zabrane Niemcowi z jego pensji, by pożywić państwo dobrobytu, odczuje on o wiele mniej dotkliwie niż 50 zł zabrane Polakowi, który dostaje na rękę nieporównywalnie mniej pieniędzy. Co zatem zrobi Polak nadmiernie obciążony państwem? Wyemigruje, przejdzie do szarej strefy, nie będzie miał dzieci. Wszystko to prowadzi do katastrofy.

Jeśli chcemy budować państwo dobrobytu, jak domaga się tego lewica, musimy dać się ludziom wzbogacić. Trudno dzielić biedę. Tym bardziej że u nas sposób tego podziału, o czym pisałem wyżej, jest skrajnie niewydolny.

Troska o wspólnotę

Cieszę się, że mój do niedawna redakcyjny kolega Rafał martwi się o otaczającą nas rzeczywistość. To bez wątpienia zaleta jego publikacji. Podzielam jego pogląd, że nie powinniśmy się godzić z  propagandą sukcesu. Nie mogę się jednak zgodzić z jego receptami. Gdyby wprowadzać je w życie, stalibyśmy się jeszcze mniej zamożni, jeszcze bardziej sfrustrowani i mniej wolni.

Wierzę w niezwykłą siłę i elastyczność Polaków. Nie wierzę natomiast w to, że urzędnicy lepiej wiedzą, jak wydawać ich pieniądze czy zarządzać naszą rzeczywistością. Jak pisał Milton Friedman, są w sytuacji, gdy wydają nie swoje pieniądze nie na siebie. A to prosta droga, biorąc pod uwagę słabość naszego państwa, do wielkiego marnotrawstwa.

Mnożą się postulaty wyższych wydatków publicznych i zwiększenia roli państwa w naszej gospodarce, by „żyło się lepiej". Ta keynesowska narracja szczególnie intensywna na Zachodzie po wybuchu kryzysu z 2008 r. zawitała też nad Wisłę.

Jednym z jej propagatorów jest Rafał Woś, publicysta ekonomiczny „Dziennika Gazety Prawnej". Co tydzień w piątkowym wydaniu tej gazety z donkiszotowską wiarą we własne słowa stara się udowodnić nam wszystkim, że kapitalizm się skompromitował, liberalizm to zło wcielone, wolny rynek to same wady. Recepta? Więcej państwa, władzy urzędników, pieniędzy w ich rękach – kosztem obywateli. Teraz wydał na ten temat książkę. Jej tytuł – od razu mówi, kto winien jest naszych nieszczęść – brzmi: „Dziecięca choroba liberalizmu".

Pozostało 94% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację