Donald Trump jest już prezydentem Stanów Zjednoczonych od 130 dni. Tradycyjnie uważa się (co potwierdzają badania naukowe), że pierwsze dni urzędowania w znacznej mierze wytyczają dalszy kurs prezydentury. Fenomen pierwszych 100 dni narodził się w roku 1933, kiedy władzę przejął Franklin Delano Roosevelt. Amerykańska gospodarka zmagała się wówczas z gigantycznym kryzysem, PKB spadł o blisko 30 proc., a bezrobocie wzrosło do 25 proc. Nowy prezydent obiecał, że w ciągu 100 dni opanuje sytuację. I rzeczywiście, zdołał tego dokonać, doprowadzając do uchwalenia 77 ustaw i wydając 99 prezydenckich rozporządzeń wykonawczych. Gospodarka odbiła się od dna, kryzys się zakończył.
Jak się oblicza, Donald Trump przebił w ciągu swoich pierwszych 100 dni aktywność wszystkich poprzedników, wydając 143 rozporządzenia wykonawcze i deklarując, że w krótkim czasie zmieni działanie gospodarki amerykańskiej. Rozporządzenia dotyczyły różnych obszarów, od walki z nielegalną imigracją aż po zmianę nazwy najwyższego szczytu USA. W sferze gospodarczej najistotniejsze zmiany dotyczyły polityki celnej. Jak twierdzi prezydent, cały świat stosuje w stosunku do USA nieuczciwą konkurencję, a zapobiec jej mogą tylko wysokie cła odwetowe, które wyrównają szanse obu stron.
Deklaracja była jasna, kierunek zmian oczywisty. Ale sposób ich realizacji przedziwny. Już 1 lutego prezydent podpisał pierwsze rozporządzenie podnoszące cła w relacjach z Kanadą, Meksykiem i Chinami, po czym po trzech dniach zawiesił je na czas negocjacji. 2 kwietnia, w „dniu wyzwolenia Ameryki”, uroczyście wydał rozporządzenie wprowadzające 10-proc. cła na towary z całego świata i dodatkowe „cła odwetowe” na import z krajów, które stosują ukryte cła wobec amerykańskiego eksportu (wyliczenie tych ceł było tak bzdurne, że ekonomistom zaparło dech; kiedy zwrócili uwagę, że cła stosowane przez Unię Europejską wobec USA nie wynoszą wcale 39 proc., ale tylko 3–4 proc., w odpowiedzi usłyszeli, że Unia utrudnia import z USA, naliczając na te towary VAT). 9 kwietnia większość wprowadzonych barier została niespodziewanie na trzy miesiące zawieszona, choć eskalacja ciosów z Chinami wywindowała wzajemnie stosowane cła do poziomu powyżej 100 proc. Potem przyszło pewne uspokojenie, zwolnienie z ceł części importu z Chin i 9 maja dość rozsądna umowa handlowa z Wielką Brytanią. Po czym 23 maja zapowiedź, że od 1 czerwca cła na import z UE wzrosną do 50 proc. A potem 25 maja informacja, że po miłej rozmowie z Ursulą von der Leyen jednak wracamy do negocjacji.
Czemu to wszystko służy? Są dwa możliwe wytłumaczenia. Pierwsze, w sumie dość optymistyczne, mówiące o tym, że Donald Trump stosuje tylko brutalną taktykę negocjacyjną, mnożąc groźby i oczekując znacznych ustępstw ze strony partnerów. Optymistyczne, bo oznaczałoby, że dąży do jakiegoś kompromisu, który poprawiłby pozycję USA, nie rujnując globalnej gospodarki. I drugie, znacznie gorsze: że Trump naprawdę wierzy w to, że wysokie cła są dobrodziejstwem dla amerykańskiej gospodarki, a cofa się tylko taktycznie, kiedy spotyka się ze zbyt gniewną reakcją rynków, po to by za parę dni powrócić do swojej strategii protekcjonizmu.
Cóż, Unia ma czas na negocjacje handlowe z USA do 9 lipca. Wtedy być może zobaczymy, o co naprawdę chodzi prezydentowi. Albo znowu nas czymś zaskoczy i nadal nie będziemy tego wiedzieli.