Dawno, dawno temu, ale nie za górami i lasami, tylko w centrum stolicy, pracowałem w firmie, która działała siedem dni w tygodniu. I nie była to elektrownia czy zajezdnia tramwajowa. Nazywała się „Życie Warszawy”. W pierwszej połowie lat 90. ówczesny, pochodzący z dalekiej Sardynii wydawca podjął eksperyment wydawania gazety nie tylko od poniedziałku do soboty, jak wszyscy inni wydawcy, ale także w niedzielę. Nie, nie pracowaliśmy siedem dni w tygodniu, jakoś podzieliliśmy się dyżurami, ale czas pracy mocno przekraczał ustawowe 40 godzin tygodniowo.
Jakie były motywacje pracowników w latach 90.
Ktoś powie: kultura zapieprzu, ale nas, dziennikarzy, napędzał młodzieńczy entuzjazm pierwszych lat przemian i poczucie, że jesteśmy blisko, na wyciągnięcie ręki, wydarzeń kształtujących oblicze Polski na lata naprzód. W innych firmach, np. produkcyjnych czy usługowych, motywacje pracowników pewnie były inne, bardzo różne – od przekonania, że to właśnie niepowtarzalny moment na podbijanie dzikich pól szybko rosnącego rynku, po zwykły strach przed utratą pracy i 20-procentowym bezrobociem.
Czytaj więcej:
Polska stała się krajem zamożnym, bo gospodarka urosła
Piszę to wcale nie po to, by po dziadersku wytykać młodemu pokoleniu, że się leni, marząc o lepszym – jak nazywa się to z angielska – work-life balance, i nie chce harować od świtu do nocy. Piszę, by zobrazować, jak bardzo zmienił się od lat 90. rynek pracy. I nie tylko on – Polska była wówczas krajem, który dopiero co wyrwał się z kajdan realnego socjalizmu duszącego inicjatywę prywatną. Państwem, który dzięki wspaniałomyślności wierzycieli i cięciu długu o połowę zaczął wychodzić ze stanu bankructwa.
Dzisiaj, jakkolwiek sami o tym byśmy nie myśleli, jesteśmy krajem dość zamożnym, aspirującym do czołówki dochodowej Europy. I to krajem błyskawicznie starzejącym się, skoro z rynku pracy odchodzi co roku 100 tysięcy osób.