Do nominalnej zmiany wszystkich wartości ekonomicznych w gospodarce krajowej przy przyjęciu euro dochodzi jeszcze społeczne zrozumienia dla kursu wymiany pieniądza krajowego na wspólną walutę. Zainteresowanie nim wynika z faktu, że kontakt z kursami walut jest powszechny – od szerokiego zakresu wymiany towarowej i usług po turystykę. Polacy ciągle przeliczają jedną walutę na drugą, czemu towarzyszy praktyczna lekcja finansów międzynarodowych i poznawanie obok kursu walut takich pojęć, jak forex, opcja walutowa, spread, deprecjacja.
Formalne kryteria konwergencji, jak poziom inflacji, długu czy deficytu budżetowego, były dotąd niejako niewidoczne, jakby nie miały w potocznym rozumieniu bezpośredniego związku z aktem wstąpienia do strefy euro. Kurs natomiast był jednoznacznie kojarzony jako wręcz podstawowy wskaźnik dla tego zdarzenia.
Wyobrażenia Polaków
Powszechne przekonanie, wręcz pewność, że ceny „w euro” będą wyższe niż „przed euro”, opierało się na wierze, że to głównie zależy od przyjętego kursu. Niemal każdy obywatel ma własne wyobrażenie o tym, co jest właściwe. Nie trzeba dodawać, że rozrzut tych wyobrażeń jest znaczny, a ich wektory nierzadko skierowane w przeciwne strony.
Dla przeliczenia cen krajowych dobry byłby – według powszechnych wyobrażeń – jak najwyższy kurs, bo nowa wartość w euro będzie relatywnie niska. Z kolei dla składników majątkowych, w tym aktywów płynnych w złotych, a także przychodów takich jak wynagrodzenia niska wartość kursu dawałaby dobry wynik w euro. Czyli optymalną sytuacją byłaby taka, gdyby po konwersji walut ceny w euro były relatywnie niskie, a dochody relatywnie wysokie.
Brzmi to jak absurd ekonomiczny, ale nie jest to pierwszy przykład potocznego postrzegania gospodarki. W rezultacie takie oczekiwania lokowały „właściwy” kurs znacznie poniżej lub powyżej kursu rynkowego, zależnie od punktu widzenia. Potencjał „konfliktu interesów” był tu znaczny.