Choć repolonizacja sprzedanej w 2012 roku części zakładów Huty Stalowej Woli na pewno nie brzmi tak efektownie jak projekty izery, przekopu przez Mierzeję Wiślaną czy CPK, tudzież odzyskanie Banku Pekao SA, to jest bardzo atrakcyjnym hasłem wyborczym. Politycy PiS mogą tylko ubolewać, że chodzi o wykup polskich klejnotów od Chińczyków, a nie od Niemców.
Szybko docenili znaczenie HSW, kiedy głośno zrobiło się o produkowanych tu armatohaubicach Krab, które udowodniły swoją wartość w Ukrainie. W efekcie do huty zaczęły płynąć duże pieniądze na inwestycje, a przy jej piecach zaczęli się ogrzewać politycy. W czerwcu, gdy zakład dostał wsparcie w wysokości 600 mln zł, byli tu i Jarosław Kaczyński, i Mateusz Morawiecki. Wybuchła nawet afera, kiedy ten ostatni przekonywał, że gdyby przedstawiciele PO pojawili się w Stalowej Woli, to lepiej, aby założyli grube kufajki, bo zostaliby obici przez robotników kijami. Potem tłumaczył, że cytował jedynie robotników. Nieprzypadkowo to właśnie w Stalowej Woli podpisano również porozumienia rząd–NSZZ Solidarność dotyczące wzrostu płac w sferze budżetowej oraz emerytur pomostowych.
Czytaj więcej
Rozmowy o odkupieniu części HSW od Chińczyków szły dobrze – dopóki nie pojawili się politycy.
W ocenie rządzących Huta Stalowa Wola ma wrócić do czasów świetności, kiedy w 1938 roku wyłoniła się z sosnowych lasów jako sztandarowa inwestycja II Rzeczypospolitej, produkując doskonałe armatohaubice 100 mm i armaty przeciwpancerne Boforsa na licencji szwedzkiej. Ich godnym spadkobiercą mają być teraz kraby, borsuki i raki.
Jest jednak pewien problem. Aby można było zwiększyć produkcję zgodnie z tymi ambitnymi planami, należałoby wykupić leżącą za płotem cywilną część huty, którą w 2012 roku rząd PO–PSL – ratując zakład przed bankructwem – sprzedał chińskiemu koncernowi LiuGong, który produkuje tu koparki i spychacze. To hale produkcyjne i tysiąc wykwalifikowanych pracowników. Plan PiS wydawał się łatwy, bo zakład jest dla Chińczyków po fiasku ambitnych planów rozwojowych kulą u nogi.