Nawet jeśli odbiją się one bolesną czkawką w kilku branżach, w tym w energetyce, która nie dość, że musi zmierzyć się z miliardowymi nakładami na modernizację, to jeszcze poniesie koszty ratunkowych inwestycji w kopalnie.
Do grona ofiar węglowego kryzysu dołączyli teraz producenci maszyn górniczych, którzy nie tylko stracili kopalnianych odbiorców, ale też muszą się liczyć z tym, że stracą część ich zaległych płatności (w rezultacie ich zobowiązania mogą obciążyć wyniki banków). W przeciwieństwie do kopalń producenci maszyn nie mogą liczyć na rządowe programy pomocy. Zdani na własne siły muszą ciąć zatrudnienie i „dostosowywać wynagrodzenia do efektywności pracy".
To droga, którą zapewne poszłyby kopalnie, gdyby kierowały się rachunkiem ekonomicznym. Oznaczałoby to jednak zwolnienia na dużo większą skalę niż 10 tys. osób, które w minionym roku odeszły z pracy w górnictwie. Mimo kilkakrotnego spadku zatrudnienia branża, która w 1990 r. miała ponad 390 tys. pracowników, nadal zatrudnia ponad 90 tys. ludzi. To grupa, której nie sposób lekceważyć. Problem w tym, że rządzący przypominają sobie o tym dopiero przy okazji gaszenia kryzysu. A tym, czego potrzebuje branża i cały region, jest długofalowy plan rozwoju dla Śląska (jego zręby przygotował już poprzedni rząd). Same odprawy, nawet hojne, nie wystarczą – jak pokazał program dobrowolnych odejść za rządów premiera Buzka. Potrzebny jest pomysł na przyszłość polskich kopalń i górników. Takim pomysłom sprzyja teraz dobra koniunktura na rynku pracy oraz rozwój nowych branż przemysłowych na Śląsku. Sytuacja do kolejnej transformacji jest więc teraz bardziej sprzyjająca niż w latach 90. XX wieku. Problem w tym, że szybsze i prostsze w realizacji jest dosypywanie publicznych pieniędzy.