Po 1989 r. były one ratunkiem na zapaść uspołecznionego hurtu i detalu, ale szybki rozwój sieci supermarketów zepchnął je na margines nowoczesnego handlu.

Los bazarów, przynajmniej w dużych miastach, wydawał się przesądzony; większość klientów miała przejąć hipermarkety i dyskonty, a ofertę dla tych bardziej wymagających miały stworzyć delikatesy. Okazało się jednak, że bazary i targowiska nie dość, że przetrwały, to zyskują na popularności. Radzą sobie nawet lepiej niż delikatesy, jak pokazał niedawny upadek sieci Alma. Sprzyja im moda na naturalną, ekologiczną żywność – na jajka od „kur grzebiących", warzywa prosto z pola, wiejskie wędliny i regionalne sery. W dużych miastach wyrastają nowe ekobazary i targi śniadaniowe, które są miejscem już nie tanich, ale zdrowych zakupów. Bazary z wieloletnią tradycją też mają się dobrze, przyciągając stałych klientów i tych nowych, którzy na zakupy podjeżdżają dobrymi autami.

Na warszawskim Wolumenie ci drudzy szybko się uczą, że jajka zielononóżek i ekologiczną marchewkę kupuje się u pani Grażyny (która na zamówienie przywiezie też gęś albo kaczkę), że w piątki miód i sery sprzedaje małżeństwo z Mazur, a w sobotni ranek na pewno spotka się kogoś znajomego w długiej kolejce po najlepsze kiszone ogórki i kapustę. W piątki liczący się z groszem emeryci wypatrują zaś cenowych okazji przy straganach z nabiałem i wędlinami. Klientów nie odstraszają prowizoryczne warunki wielu bazarów, które od lat działają tymczasowo, z perspektywą rychłej likwidacji. Warto zapewnić im w końcu trochę stabilności, doceniając ekonomiczny potencjał i lokalny koloryt bazarowego handlu.