Dla ekonomisty jednym z najważniejszych pojęć jest tzw. koszt alternatywny (koszt utraconych możliwości). W tym przypadku chodzi o rozważenie, czy coraz bardziej skromnych zasobów budżetowych nie należało wykorzystać w sposób bardziej efektywny. Mało dyskusyjne są motywy stojące za 14. emeryturą. Podobnie jak wcześniej w przypadku 500+, teraz też chodzi o ofertę skierowaną głównie do własnego elektoratu. Pewnym pozytywnym novum świadczenia jest to, że przyjęto w nim kryterium dochodowe 2900 zł brutto. W przekazach medialnych przytaczano opinie osób z kręgu władzy, że „to bardzo dobra wiadomość dla polskich emerytów" oraz że „14. emerytura to ogromne wsparcie dla dużej grupy emerytów i rencistów". Problem w tym, że przy innym wykorzystaniu tej samej kwoty, 11,4 mld zł, wiadomość mogła być jeszcze lepsza, a wsparcie lepiej rozdysponowane w czasie.
Dla większej jasności pomińmy najpierw wymiar międzypokoleniowy. Otóż nawet obecni emeryci mogliby osiągnąć większe korzyści, gdyby w propozycji uwzględniono w sposób bardziej przemyślany oddziaływanie pandemii, która istotnie modyfikuje ich sytuację. Obecnym emerytom należało mianowicie pomóc, przeznaczając uchwaloną kwotę na łatwiejszy i bardziej bezpieczny dostęp do opieki zdrowotnej, szczególnie specjalistycznej. Można było zainwestować np. w poprawę infrastruktury nie tylko rzeczowej, ale cyfrowej i organizacyjnej, która ułatwiłaby ten dostęp. Bez tych działań można oczekiwać w najbliższych latach pogorszenia się stanu zdrowia społeczeństwa nie tylko ze względu na przesunięte w czasie i trudne na razie do określenia skutki Covid-19, ale także w wyniku znacznego wzrostu liczby zaniedbanych poważnych przypadków onkologicznych czy kardiologicznych.
Redystrybucja międzypokoleniowa
Prawdopodobnie dużo ważniejszym, a całkiem pominiętym aspektem ustawy o 14. emeryturze są jej efekty w międzypokoleniowej redystrybucji dochodów. Nawet jeśli przyjąć, że ustawa jest „bardzo dobrą wiadomością dla polskich emerytów", to powody do radości mogą mieć co najwyżej obecni, ale nie przyszli emeryci, którzy poniosą wynikające z niej koszty. Sfinansowanie ustawy oznacza wzrost „złego", a nie „dobrego" długu publicznego, by posłużyć się wcześniejszym rozróżnieniem. Przeznaczone na nią środki nie są bowiem inwestycją, której efektem będzie wyższe tempo wzrostu dochodów osób obecnie pracujących, a szczególnie osób uczących się czy studiujących.
Ze względów demograficznych obecne młode pokolenie nie tylko będzie otrzymywać wyraźnie niższe emerytury w stosunku do otrzymywanych wynagrodzeń, ale też poziom jego realnych dochodów może być niższy niż rodziców. Na te niekorzystne tendencje nakładają się skutki pandemii w postaci uszczerbku, jaki ponoszą osoby uczące się i studiujące zdalnie. Dotyczy on zarówno budowy przez te osoby własnego zasobu kapitału ludzkiego (wiedzy i kwalifikacji), jak i kapitału społecznego (umiejętności tworzenia i utrzymywania relacji).
W praktyce oznacza to, że środki przeznaczone na realizację ustawy należałoby wydać raczej na pomoc dla uczniów w rodzinach o niższych dochodach. Mogłoby to przybrać postać zakupu lub ułatwienia dostępu do lepszego sprzętu do nauki zdalnej i szerokopasmowego internetu. Taka zmiana oznaczałaby nie tylko bardziej sprawiedliwą międzypokoleniową redystrybucję kosztów pandemii, ale też wewnątrzpokoleniową – poprzez wyrównywanie szans w akumulacji kapitału ludzkiego i społecznego. Zmiana ta oznaczałaby bardziej korzystną ścieżkę wzrostu długookresowego i szybsze ograniczenie zadłużenia.
Dodatkowe ciekawe aspekty pojawiają się, gdy na omawiany koszt alternatywny ustawy spojrzymy z perspektywy submikro czy ekonomii rodziny, uwzględniając przy tym pewne aspekty behawioralne. W modelach teoretycznych przyjmuje się, że wydatki na edukację są jednym ze sposobów przekazania przez rodziców ich zasobów dzieciom.