Gigantyczna akcja serwisowa związana z wadliwie działającym pedałem gazu perfekcyjnie zeszła się z kryzysową sytuacją na rynku motoryzacyjnym. Pomijając kwestie kosztów – w grę wchodzi niebagatelne kilka miliardów dolarów wydane na wymianę uszkodzonego elementu w kilku milionach samochodów, obsługę logistyczną całego procesu, zatrzymanie produkcji w pięciu fabrykach w USA – w jakimś sensie Toyota padła też ofiarą jednego z praw Murphy'ego. Zgodnie z nim, jeżeli udoskonalasz coś dostatecznie długo, na pewno to zepsujesz. Marka ta przez lata budowała pozycję na jakości i ekologii swoich produktów. I przejechała się na pedale gazu.

Przez lata Toyota walczyła o globalny prymat z koncernem General Motors. Teraz Amerykanie oddają pola, bo cudem uratowany przed upadłością amerykański gigant przechodzi ostrą kurację odchudzającą. Nie tylko zresztą on – kryzys w mniejszym lub większym stopniu dotknął największych, a po akcji wyprzedaży kolejnych marek branża nie będzie już taka jak wcześniej. W momencie, gdy gra idzie o każdy sprzedany samochód, globalna akcja serwisowa to wizerunkowa katastrofa. Zwłaszcza że choć teraz Toyota jest chwalona za sprawność działania, to jednak zarzuty zbyt późnego rozpowszechnienia informacji o wadliwie działającym pedale zapadły w pamięć.

Paradoksalnie to, jak dalece odbije się to na wynikach Toyoty, zależy głównie od piarowego czary-mary. Jeśli uda się przekonać klientów, że choć każdy popełnia błędy, to jednak koncern zrobił dla nich wszystko, firma jakoś to przeżyje, chociaż jej wartość na tokijskiej giełdzie leci na łeb na szyję. Jeśli się nie uda? Wtedy wygra kto inny. Ostatecznie ludzie i tak będą kupować auta.