Zapowiada się kolejny gorący czas w branżach, które tradycyjnie mają dużą siłę przebicia w płacowych negocjacjach.
A już się wydawało, że związki zmądrzały. Kryzys sprawił, że na pierwszy plan wysunęła się ochrona miejsc pracy. Pojawiło się zrozumienie dla koniecznych cięć czy zwolnień. Wystarczyła jednak publikacja lepszych wyników w PGE, by karuzela roszczeń ruszyła na nowo. I nic to, że zarząd rozsądnie tłumaczy, iż gdy do finansowego sukcesu przyczynią się sami pracownicy i wzrost ich wydajności, wtedy chętnie się podzieli zyskiem, ale póki bierze się on głównie ze szczęśliwej sytuacji rynkowej, nie ma co szarżować z podwyżkami. Nie szkodzi, powie część związkowców, nie szkodzi. Ważne, że są pieniądze.
Wygląda na to, że związki powinny zacząć wysyłać swoich działaczy na kursy i szkolenia związane z prowadzeniem biznesu. Żaden związkowiec z dyplomem MBA nie wpisałby do postulatów wieloletnich gwarancji zatrudnienia i stałego, wysokiego wzrostu funduszu płac, niezależnie od wyników firmy, bo spełnienie tego warunku mogłoby oznaczać rychłą ekonomiczną klęskę przedsiębiorstwa. I wtedy zamiast o gwarancje zatrudnienia i podwyżek wypadałoby się martwić o wysokość zasiłków dla bezrobotnych. Wizja to przejaskrawiona, ale – w skrajnym przypadku – możliwa.
Tak energetyka, jak i polskie górnictwo, czyli branża, w której roszczenia płacowe także są bardzo silne, wymagają ogromnych, miliardowych nakładów na inwestycje. Część pieniędzy da Unia, do kopalń nieco dołoży państwo, ale generalnie ciężar uzbierania pieniędzy spada na barki firm. Dlatego więcej na płace może oznaczać mniej na inwestycje. Dlatego – choć nikt nie odmawia nikomu prawa do rozsądnych podwyżek
– warto, by pracownicy myśleli także o przyszłości swoich firm. Zwłaszcza gdy domagają się gwarancji zatrudnienia. Być może wierzą, że firmy przetrwają niezależnie od ich działań. Wiara jednak nie zawsze czyni cuda.