To informacja z pozoru drobna. Ot, pojawi się kolejny partner, z którym Polacy będą mogli rozmawiać o budowie elektrowni jądrowej w Ignalinie. Rządowe negocjacje w tej sprawie toczyły się przecież już wcześniej, ostatnio zresztą z mizernym skutkiem.
Ale, jak mawiał wciąż oficjalny, chiński klasyk Mao, nawet najdłuższą podróż zaczyna się od małego kroku. Jaki jest cel tej podróży, wiemy – poprawa bezpieczeństwa energetycznego kraju. Jak doniósł niedawno "Parkiet", kraj stoi na krawędzi zapaści energetycznej – zużycie prądu rośnie lawinowo, a wydajność jego producentów stoi. I gdyby przyszły duże mrozy, siedzielibyśmy wieczorami przy blasku świec.
Dlatego każdy megawat jest cenny. Polski rząd chce, by Ignalin dawał nam ich 1600. To aż połowa mocy przyszłej elektrowni. Jednak nawet jeżeli dostaniemy tyle, ile żądamy, zrównoważy to zaledwie półtoraroczny wzrost popytu na prąd.
Kraj potrzebuje dużych inwestycji w produkcję elektryczności i rząd powinien się zastanowić, czy najlepszym wyjściem nie byłaby budowa własnych elektrowni jądrowych. Wbrew obiegowym opiniom reaktory są bezpiecznym źródłem czystej energii. Wiatrownie, baterie słoneczne, energia pływów morskich to zabawki ekologów. Żadna z nich nie rozwiąże problemów energetycznych wysoko rozwiniętego państwa. Jednak siła stereotypów jest potężna i żeby przekonać Polaków do atomu, trzeba intensywnej i długotrwałej kampanii społecznej. Warto zacząć ją już dziś.
Skomentuj na blog.rp.pl