Wydawać by się mogło, że kto już ma cenzus naukowy w tym obszarze, ma patent na robienie interesów i dużych pieniędzy. To mit. Przed niespełna dziesięciu laty dwaj nobliści w ekonomii doprowadzili do plajty Long Term Capital Management z miliardowymi stratami. Fundusz opierał się na wykorzystaniu modeli, za które dostali Nagrodę Nobla.
Inny stereotyp: wiedza ekonomiczna zabezpiecza przed nieudanymi inwestycjami. Czyli plajty omijają magistrów ekonomii i wyżej. Nie ma takiej korelacji. Chyba że przyjąć, iż wykształceni ekonomiści rzadziej podejmują działalność gospodarczą, dlatego też rzadziej plajtują.
Trudno określić sensowne minimum powszechnego kanonu wiedzy ekonomicznej. Najczęściej używa się tu haseł typu: żeby ludzie nie dali się nabierać różnym hochsztaplerom czy nie ulegali magii reklamy. Nie lekceważę takich inspiracji. Ale nie sposób ustalić listy wszystkich potencjalnych pułapek. Innym hasłem może być: sprawmy, by ludzie czytali i rozumieli to, co jest pisane w różnych umowach drobnym drukiem. Przy czym nie chodzi o zakup szkła powiększającego. Drobnym drukiem jest pisana najczęściej najbardziej skomplikowana materia prawno-ekonomiczna takich umów.
I to jest problem, bo misja niesienia kaganka oświaty ekonomicznej jest w części konkretnie określonym zadaniem instytucji państwowych typu Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Odwołując się do bolesnego doświadczenia ostatnich miesięcy, można zadać pytanie: czy UOKiK w okresie ostatniego boomu nie mógł wymusić na funduszach inwestycyjnych, by rzetelnie informowały klientów o ryzyku takich inwestycji? Podkreślam „rzetelnie”, bo wtedy jest to kawałek edukacji ekonomicznej.
Program, który postuluję, mógłby mieć trzy części: