Wróg został jednak źle zdefiniowany, a konsekwencje tego faktu widać gołym okiem. Bo to nie sklepy wielkopowierzchniowe, ale znacznie mniejsze dyskonty, wyrastające jak grzyby po deszczu nawet w niewielkich miejscowościach, stały się pogromcą tradycyjnych sklepów, których ubywa wraz z odpływem klientów. Ci zaś wędrują za ceną i nic tego nie zmieni.

Nie obronimy dotychczasowej struktury polskiego handlu detalicznego, i tak wciąż bardzo rozdrobnionego (ok. połowy rynku przypada wciąż na małe sklepy). Jednak to, jak dalece tzw. nowoczesna dystrybucja (super- i hipermarkety, dyskonty) zdominuje polski krajobraz, zależy w jakiejś mierze od właścicieli małych sklepów.

Skoro wiadomo, że Polacy cenią sobie jednak zakupy niedaleko miejsca zamieszkania, natomiast kluczowa dla nich jest cena, może trzeba wykorzystać te dwa elementy i przeprowadzić kontratak? Oczywiście pojedyncze sklepiki nie mają szans na cenową walkę z dyskontami. Jednak towary kupowane choćby w ramach grup zakupowych (co pozwala wywalczyć niższe ceny) lub innych organizacji mogłyby być tańsze. Pytanie, jak dalece ceny musiałyby spaść, by zwyciężyła wygoda zakupów. Trudno powiedzieć. Na pewno jednak warto to sprawdzić.

Problem w tym, że polski sektor handlu tradycyjnego oddaje dotąd pole prawie bez walki. Tymczasem gros ludzi woli kupić podstawowe produkty jak najbliżej domu. Ale niekoniecznie chce płacić za to tyle, ile w luksusowych delikatesach.