Pierwszy chciał odkupić udziały od  państwa po  znacznie wyższej cenie niż ta ustalona  w  ofercie i  nie upubliczniać spółki, drugi za  wszelką cenę dążył do tego, by wprowadzić BGŻ na  giełdę.  I  tak oferta już na  etapie prezentowania jej inwestorom miała wiele wad. Skutkiem było drastyczne obniżenie puli sprzedawanych akcji oraz ceny. Nie ma się więc czemu dziwić, że i  giełdowy debiut banku był nader skromny.

 

Jeśli głównym udziałowcom nie jest ze sobą po  drodze, to dlaczego niby inwestorzy mieliby kupować akcje banku? Jaka jest gwarancja, że wizja rozwoju spółki, jaką przedstawia akcjonariusz większościowy, nie będzie torpedowana  przez drugą stronę? Prezes Jacek Bartkiewicz powiedział, że liczy na  współpracę akcjonariuszy. W  tym samym tonie wypowiadał się Aleksander Grad. Już w  takich kurtuazyjnych stwierdzeniach można  jednak doszukać się wielu podtekstów.

Różnice zdań między głównymi akcjonariuszami nie będą sprzyjać podnoszeniu wartości firmy w  przyszłości, co jest istotą nie tylko rynku kapitałowego, ale i wolnego rynku w  ogóle. Dla tysięcy drobnych inwestorów, którzy wzięli udział w  ofercie, oznacza to, że zostali ofiarami wewnętrznych animozji i  sporów między głównymi akcjonariuszami. Liczyli na  szybkie zyski, zarobili ledwie na  prowizje i  podatki.

W  tej potyczce wygrał Skarb Państwa, wprowadzając bank na  giełdę, ale przegrali inwestorzy, o  czym może świadczyć wczorajszy debiut.