Epidemia politycznej nadwrażliwości

Obserwujemy wysyp wrażliwości na krzywdy ekonomiczne, których doznają setki tysięcy wyborców

Publikacja: 21.06.2011 03:51

Janusz Jankowiak

Janusz Jankowiak

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński Robert Gardziński

Politycy są – jak wszystkim wiadomo – ludźmi bardzo wrażliwymi na ludzką krzywdę. Ta wrażliwość nigdy ich nie opuszcza, choć trudno nie spostrzec, że jest cykliczna i dość ściśle skorelowana z politycznym kalendarzem. Spada zaraz po wyborach, żeby później nieustająco piąć się, wraz ze zbliżaniem się kadencji do końca. Ostatnio mamy wysyp wrażliwości na krzywdy ekonomiczne, których doznają wszyscy lub tylko niektórzy, ale zawsze idący w setki tysięcy (podstawowy wymóg dla erupcji wrażliwości: liczebność kohorty poszkodowanych) Polacy.

Kiedy w maju wynagrodzenia wzrosły poniżej inflacji, natychmiast odezwał się chór jęczących. Należy z tego domniemywać, że wszyscy domagający się „dodatków drożyźnianych" uważają za niezbywalne prawo obywatelskie, by wynagrodzenia zawsze rosły szybciej od inflacji. Wtedy jest dobrze. Tak chcą nas uszczęśliwić.

Nie dajmy się znów uszczęśliwiać ekonomicznym analfabetom. Oni już to robili przez wiele lat. Z takim skutkiem, że startowaliśmy do Unii Europejskiej z poziomem dochodu na głowę poniżej 30 proc. średniej unijnej. Starczy. Populizm żeruje na niewiedzy. Cyniczni i niedouczeni nie mieliby żadnych szans, gdyby zrozumienie dla zjawisk i procesów gospodarczych było u nas większe.

Liczy się konkurencyjność

Wzrost wynagrodzeń powyżej inflacji nie gwarantuje bynajmniej obywatelom życia w raju. Wręcz przeciwnie; może on nas znacząco przybliżyć do piekła. Jedynym właściwym punktem odniesienia dla wzrostu wynagrodzeń powinna być produktywność.

Na bazie analizy relacji płac do wydajności da się dużo powiedzieć o teraźniejszości i przyszłości gospodarki. Jeśli płace regularnie rosną w tempie przekraczającym wzrost wydajności – kraj trwale traci konkurencyjność. Grecy, Portugalczycy, Hiszpanie doświadczają tego boleśnie na własnej skórze.

Niemcy, gdzie wzrost wydajności w ostatnich latach trwale przewyższał wzrost wynagrodzeń, stoją na drugim biegunie. Konkurencyjność ich gospodarki pomimo braku możliwości dostosowań kursowych wzrosła tak istotnie, że praktycznie suchą nogą przeszli przez globalny kryzys.

A teraz zastanówmy się sami: czyja to wina, że wolimy głosować na tych, którzy pokrzykują o konieczności zapewnienia wzrostu wynagrodzeń ponad poziom inflacji, zamiast wybierać tych, którzy zestawiają płace z wydajnością? Czy tylko dlatego, że tych drugich jest znikoma mniejszość? A może jednak dlatego, że głosujemy na analfabetów, bo lepiej ich rozumiemy, bo bliżsi są naszemu sercu? Nasze poparcie dla politycznych, cynicznych przy tym często, analfabetów utwierdza ich w bezkarności. Wzmacnia ich poczucie, że są nam potrzebni, że są „solą tej ziemi". Dlatego bajdurzą tak namiętnie o „dodatkach drożyźnianych".

Ryzykowne kredyty we frankach

Drugi przykład z ostatnich dni. Kolejny hit przedwyborczy. Frank szwajcarski. Mamy 700 tys. rodzin z kredytami hipotecznymi denominowanymi we frankach. Ci ludzie brali kredyty świadomi ryzyka kursowego. Brali, pomimo do znudzenia powtarzanej przez ekonomistów mantry: przyjmuj długoterminowe zobowiązania zawsze w tej walucie, w której zarabiasz. Nie słuchali.

Mamy 700 tysięcy rodzin z kredytami hipotecznymi we frankach. Ci ludzie brali je świadomi ryzyka kursowego

Część nie chciała; inni zostali przynęceni przez banki prezentujące korzystne przeliczenia kosztów przy kursie poniżej 2 złotych i zerowych stopach procentowych w Szwajcarii. Teraz ci ludzie czują się poszkodowani. Tak nam to przynajmniej wmawiają politycy, choć jest też – na szczęście – spora grupa, która doskonale rozumie ryzyko rynkowe. W każdym razie tam, gdzie jest potencjał na kilkaset tysięcy poszkodowanych, nie może oczywiście zabraknąć „wrażliwych" polityków.

To „wrażliwi" mnożą dziś na potęgę przeróżne pomysły: od najbardziej radykalnych, czyli usztywnienia kursu franka wobec złotego, poprzez nieco tylko mniej rewolucyjne administracyjne ograniczenie spreadów, aż do tych najmniej – jak by się zdawało – inwazyjnych, czyli zapewnienia pełnej swobody wyboru waluty i sposobu spłaty kredytu.

Zdobyć uznanie tysięcy wyborców

Politycy w przededniu wyborów stają się wrażliwi na krzywdę ludzką, ale tracą zupełnie zrozumienie dla reguł rządzących normalnym biznesem, opartym na poszanowaniu swobód stanowienia między stronami kontraktów.

Przecież polskie banki nie produkują szwajcarskich franków w pralkach typu frania. Franki nie rosną też na drzewach w polskich lasach i ogrodach. Banki, udzielając kredytów we frankach, muszą je kupić: w banku centralnym lub na rynku międzybankowym. Muszą później te kredyty refinansować. Ryzyko kursowe musi być w tym wypadku po którejś ze stron kontraktu. Może też być między nie dzielone. Przed tym ryzykiem można się asekurować na rynku kontraktów terminowych, ale wówczas też któraś ze stron kontraktu musi ponosić z tego tytułu koszty. Koszty nie są pozycją w bilansach banków, którą można wymazać łkaniami, pohukiwaniem czy też decyzjami demokratycznej większości „wrażliwych" polityków. Bilans, to bilans.

Usztywnienie kursu franka, podobnie zresztą jak administracyjne ograniczenie spreadów, generowałoby dodatkowe koszty przy refinansowaniu kredytów. Przy rozwiązaniach prawnych sugerowanych przez „wrażliwych" na krzywdę społeczną banki poniosłyby z tego tytułu straty. Straty oznaczają konieczność tworzenia odpisów i rezerw. Jest to w obecnych warunkach rynkowych (trudności z powiększeniem kapitalizacji) tożsame z ograniczaniem aktywnej strony bankowych bilansów: czyli podcina akcję kredytową. O to chodzi „dobroczyńcom" ofiar drogiego franka? Naturalnie – nie. Im chodzi tylko o to, żeby zdobyć poklask i sympatię kilkuset tysięcy „ofiar". Gdyby „ofiary" były bardziej uświadomione co do zasad regulujących w skali makro funkcjonowanie mechanizmów gospodarczych, musiałyby mieć taką „pomoc" głęboko w nosie. Bo mniejsza podaż kredytów zawsze w rezultacie oznacza wzrost ich cen.

Podgrupa „wrażliwców" z partii Polska Jest Najważniejsza chce zrobić „poszkodowanym" dobrze, ale też najwyraźniej jest świadoma, że rachunek wyników banku to nie jest coś, co może podlegać negocjacjom. Ta świadomość bardzo im musi najwyraźniej doskwierać, skoro w poszukiwaniu ofiary, którą można by obciążyć kosztami usztywnienia franka, ich wzrok zatroskany padł – cóż za niespodzianka! – na budżet państwa. Naturalnie tylko przejściowo. I z odsetkami.

Odczuwam głęboką niechęć do komentowania dandronów. Dlatego stawiam tylko jedno pytanie: czy politycy z PJN naprawdę sądzą, że polski budżet drukuje nasze kochane złote? Skąd ma być sfinansowana ta „przejściowa" pomoc dla walutowych kredytobiorców hipotecznych? Czy ich zdaniem państwo ma inne sposoby pozyskiwania środków niż podatki bądź zaciąganie zobowiązań na rynku? Szlag trafia ekonomistę, który musi wszystkie te idiotyczne pytania stawiać w sytuacji, kiedy kraj, tkwiący po uszy w procedurze nadmiernego deficytu, boryka się z 8-procentowym deficytem sektora finansów publicznych, niszcząc przy okazji II filar systemu emerytalnego. Wydaje się, że nie ma takich granic przyzwoitości, której w poszukiwaniu najtańszego poklasku nie przekroczyliby „wrażliwi" politycy.

Co z zasadami prowadzenia biznesu?

Na koniec słowo o „wrażliwcach" z rządzącej Platformy Obywatelskiej, którzy także – a jakby inaczej – rzucili się z pomocą „ofiarom" franka. Otóż pełna swobód wyboru waluty kontraktu oraz sposobu regulowania zobowiązań za pomocą środków zakupywanych w banku lub (dla uniknięcia nadmiernych zdaniem klienta spreadów) poza nim, przysługuje stronom już teraz.

Nie dajmy się znów uszczęśliwiać ekonomicznym analfabetom

Zniesienie obowiązku płatnego aneksowania umów oraz zakładania konta walutowego dla obsługi kredytu denominowanego we frankach byłoby znaczącą ingerencją ustawodawcy w równoprawność stron kontraktu. „Wrażliwie" wychodząc naprzeciw kredytobiorcom, politycy istotnie w tym wypadku utrudniają funkcjonowanie przedsiębiorcom. Modele biznesowe banków musiałyby uwzględniać ryzyko wielokrotnej zmiany waluty kontraktu następujące bez uprzedzenia. Trudno też wyobrazić sobie obsługę kredytu we frankach poza indywidualnym rachunkiem walutowym klienta. Za takie konto ktoś musi zapłacić.

W biznesie, gdzie jest rachunek kosztów, wycena ryzyka, nie da się ingerencjami administracyjnymi poprawić rynkowej sytuacji jednej ze stron, nie szkodząc przy tym drugiej. Tu zawsze jest jakieś coś za coś. Uważam za coś wysoce niestosownego, żeby zmiana warunków kontraktu, która była jednym z elementów wyceny ryzyka przez strony, stanowiła pretekst do ingerencji polityków w funkcjonowanie podmiotów gospodarczych. Tym bardziej że o trwałości dzisiejszej niekorzystnej zmiany warunków rynkowych nie da się powiedzieć nic pewnego. Poza tym możliwe, że w okresie 20 – 30 lat, na jakie opiewają kredyty hipoteczne, takie zmiany będą następowały wielokrotnie i przebiegać będą zapewne w różnych kierunkach.

Wydaje mi się, że my, wyborcy, powinniśmy się zdecydowanie uodpornić na „wrażliwych" polityków. A nie znam lepszego sposobu na chorobę nadwrażliwości niż wiedza i nauka o funkcjonowaniu gospodarki. Nie dajmy się omamiać ekonomicznym szalbierzom.

Autor jest głównym ekonomistą Polskiej Rady Biznesu

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska