Politycy są – jak wszystkim wiadomo – ludźmi bardzo wrażliwymi na ludzką krzywdę. Ta wrażliwość nigdy ich nie opuszcza, choć trudno nie spostrzec, że jest cykliczna i dość ściśle skorelowana z politycznym kalendarzem. Spada zaraz po wyborach, żeby później nieustająco piąć się, wraz ze zbliżaniem się kadencji do końca. Ostatnio mamy wysyp wrażliwości na krzywdy ekonomiczne, których doznają wszyscy lub tylko niektórzy, ale zawsze idący w setki tysięcy (podstawowy wymóg dla erupcji wrażliwości: liczebność kohorty poszkodowanych) Polacy.
Kiedy w maju wynagrodzenia wzrosły poniżej inflacji, natychmiast odezwał się chór jęczących. Należy z tego domniemywać, że wszyscy domagający się „dodatków drożyźnianych" uważają za niezbywalne prawo obywatelskie, by wynagrodzenia zawsze rosły szybciej od inflacji. Wtedy jest dobrze. Tak chcą nas uszczęśliwić.
Nie dajmy się znów uszczęśliwiać ekonomicznym analfabetom. Oni już to robili przez wiele lat. Z takim skutkiem, że startowaliśmy do Unii Europejskiej z poziomem dochodu na głowę poniżej 30 proc. średniej unijnej. Starczy. Populizm żeruje na niewiedzy. Cyniczni i niedouczeni nie mieliby żadnych szans, gdyby zrozumienie dla zjawisk i procesów gospodarczych było u nas większe.
Liczy się konkurencyjność
Wzrost wynagrodzeń powyżej inflacji nie gwarantuje bynajmniej obywatelom życia w raju. Wręcz przeciwnie; może on nas znacząco przybliżyć do piekła. Jedynym właściwym punktem odniesienia dla wzrostu wynagrodzeń powinna być produktywność.
Na bazie analizy relacji płac do wydajności da się dużo powiedzieć o teraźniejszości i przyszłości gospodarki. Jeśli płace regularnie rosną w tempie przekraczającym wzrost wydajności – kraj trwale traci konkurencyjność. Grecy, Portugalczycy, Hiszpanie doświadczają tego boleśnie na własnej skórze.