Dzisiaj Ministerstwo Finansów poinformowało o przekroczeniu magicznej bariery 3 333 333 e-deklaracji podatkowych PIT-37 za 2012 r. Zanosi się, że w tym roku liczba podatników, którzy przekażą zeznanie drogą elektroniczną - ku radości fiskusa i własnej wygodzie - będzie o 75 proc. wyższa, niż w roku poprzednim. Więcej jeszcze.

Niedawno resort finansów informował, że w ciągu czterech miesięcy tego roku złożono więcej różnego typu deklaracji podatkowych (11 mln) niż w całym roku 2012. Świadomość tej formy komunikacji z fiskusem rośnie, ale nikt nie wątpi, że przełomem był rok 2009, kiedy zniesiono obowiązek opatrywania deklaracji podpisem elektronicznym - jedną z najbezpieczniejszych i najtrudniejszych do złamania form elektronicznej sygnatury i identyfikacji. Tak wyrafinowanej, że nikt jej nie kupował. Po co komu usługa za ponad 100 zł rocznie, z której można skorzystać raz w roku?

Fiasko elektronicznego podpisu, który nie może na masową skale przebić się na rynek od początku poprzedniej dekady dał do myślenia decydentom, którzy - słusznie - stwierdzili, że nie tędy droga. Potrzeba rozwiązań może nie tak wyrafinowanych, ale przystępniejszych. Inaczej nie będzie e-administracji, ani związanych z nią oszczędności na kosztach usług publicznych.

Rozwiązań tańsze są zabezpieczeniem słabszym, ale ryzyko ich zastosowania można oszacować. Jeżeli potencjalne straty są niższe od stopy całkowitych zysków, to nie ma się co zastanawiać. I odwrotnie. Cena wyrafinowanych rozwiązań nie zawsze uzasadni koszt ich zastosowania. To ekonomia, która rządzi biznesem i w stosownej mierze musi także rządzić administracją.

Na ogół bowiem nie korzystam z rozwiązań najlepszych, najwydajniejszych, najtrwalszych, najmniej awaryjnych, najbezpieczniejszych, jakie rynek może nam dostarczyć. Korzystam z tak dobrych i bezpiecznych, na jakie nas stać, i jakich wygodnie nam używać.