Inwestorzy kochają nieruchomości. Każdy szanujący się inwestor ma w swoim portfelu ich pokaźny pakiet. Nieruchomości nigdzie sobie nie pójdą. Ale też łatwo dostrzec, że nieruchoma jest tylko działka.
Zabudowę można, z pewną pomocą właściciela, przenieść, zburzyć, doprowadzić do ruiny, spalić. Na tak uwolnionym terenie można wznieść nowy, bardziej rentowny obiekt albo korzystać z nieuchronnego wzrostu wartości działki zlokalizowanej w atrakcyjnej części wielkiego miasta. Jeśli warunki rynku sprawią, że wartość gruntu przewyższy wartość zabudowy, oznacza to śmierć dla istniejących budynków. I to niezależnie od związanych z nimi wartości historycznych, kulturowych, sentymentalnych.
Brak uchwalonych planów zagospodarowania (a takie są realia większości polskich miast) ułatwia czy nawet zachęca do uruchamiania tego niszczycielskiego mechanizmu. Rozliczne klęski organów państwa i samorządów, a także organizacji społecznych w dziedzinie ochrony historycznej substancji polskich miast przed zachłannymi, bezwzględnymi działaniami inwestorów, są tego zasmucającym dowodem.
Zniknęła np. secesyjna willa znad Motławy, a teren do dziś stoi pusty. Zniknęła Willa na Morskim Oku w Warszawie. Zniknęły carskie koszary przy Łazienkach Królewskich. Przykłady można mnożyć.
Bez uszczelnienia i represyjnej egzekucji obowiązującego prawa łzy wylewane nad kolejnymi bezpowrotnie utraconymi budynkami pozostaną krokodyle.