Żyliśmy wtedy w kraju, w którym średnia pensja miała czarnorynkową wartość około 20 dolarów (według kursu oficjalnego było to więcej, tyle że kurs oficjalny był fikcją, bo żaden normalny człowiek nie widział walut za taką cenę). Przeciętna pensja w Niemczech wynosiła wówczas 1500 dolarów, więc Niemiec w ciągu trzech dni zarabiał tyle, co Polak w ciągu roku. Chyba że ów Polak wyjechał na saksy do bogatych sąsiadów, bo wtedy po miesiącu–dwóch pracy na czarno i nieomal przymierania głodem mógł przywieźć schowaną skrzętnie za pazuchą sumkę, żałośnie nędzną z punktu widzenia Niemca – ale u nas majątek.
Żyliśmy w kraju, w którym półki sklepowe były puste. Podstawowa żywność w zasadzie była dostępna (poza racjonowanym na kartki mięsem), ale już telewizora, pralki ani stołu i krzeseł nie było jak kupić. Przed sklepami stały dzień i noc kolejki, regulowane przez odczytywane o stałych godzinach listy kolejkowe. Zresztą towary, które do sklepów czasem trafiały i były na pniu rozszarpywane przez stojących na czele kolejki, nie były w ogóle podobne do tego, co oferowały sklepy na Zachodzie. Brzydkie, szarobure, przestarzałe, niechlujnie wykonane buble – były jednak względnie dostępne. Natomiast piękne, kolorowe produkty z Zachodu mogły być tylko przedmiotem marzeń, których chyba najsmutniejszym odbiciem było kolekcjonowanie przez polskie dzieci pustych puszek po zachodnim piwie.
Żyliśmy w kraju, w którym pieniądz tracił w oczach wszelkie resztki wartości, jakie kiedykolwiek posiadał. W najgorszym momencie (niedługo po wyborach) ceny podwoiły się w ciągu miesiąca, co oznacza że codziennie wzrastały średnio o 2,4 proc. – czyli więcej, niż obecnie rosną w ciągu roku. Wszelkie poważniejsze transakcje (np. zakup mieszkania czy samochodu) odbywały się w dolarach, bo w złotówki nikt już nie wierzył. Ale mimo to ludzie stali w długich kolejkach do okienek w bankach, bo inaczej nie było jak zdobyć owych złotówek, za które trzeba było dopiero kupić na czarnym rynku dolary.
Żyliśmy w kraju, którego cały eksport na rynki światowe (tzw. drugi obszar płatniczy) wynosił niecałe 8 mld dolarów i był sześciokrotnie niższy od długu zagranicznego (dochody z eksportu z trudem starczałyby na same odsetki – tyle że kraj, jako bankrut, od dekady odsetek już nie płacił). Podstawą tego eksportu był węgiel i surowce, konkurencyjne tylko dzięki karykaturalnie niskim płacom.
Po wyborach w czerwcu roku 1989 okazało się, że przynajmniej można będzie wreszcie żyć w kraju wolnym. Ale droga do jakiejkolwiek normalności gospodarczej (nie mówiąc już o dostatku) wydawała się tak daleka i nierealna, jak wejście na Mount Everest.