Jak ognia boją się tego przede wszystkim górnicy, bo reguły rynku musiałyby odebrać im niezrozumiałe w obecnej, katastrofalnej kondycji spółek węglowych przywileje płacowe. Nie chcą tego związki, bo straciłyby władzę w kopalniach, a tysiące związkowych działaczy – lukratywne etaty.

Bronią się więc przed wszystkimi zmianami mogącymi ograniczyć straty: zamykaniem nierentownych kopalń, ograniczaniem wydobycia tam, gdzie jest to najbardziej kosztowne, czy wreszcie redukcją zatrudnienia lub przenoszeniem pracowników pomiędzy zakładami. Nie trafia do nich coraz bardziej realna perspektywa upadłości: przez lata nauczyli się, że jak pokrzyczą, to pieniądze zawsze się znajdą.

Najgorsze, że tę sytuację skutecznie konserwuje rząd. Boi się tknąć wyjątkowo hojne górnicze emerytury, choć to przecież nieprzyzwoite dotowanie górników przez państwo kosztem reszty podatników. Pozwala w majestacie prawa nie płacić największej spółce węglowej gigantycznych zaległości wobec ZUS, co w przypadku innych firm byłoby nie do pomyślenia. I składa górnikom coraz to nowe obietnice, byle tylko utrzymać na Śląsku społeczny spokój i nie pogorszyć przedwyborczych notowań.

Wydawałoby się, że po 25 latach od zmiany ustroju w Polsce taki ekonomiczny skansen, jaki panuje w górnictwie, nie powinien mieć miejsca. Tym bardziej że najbardziej rozwinięte kraje już odwracają się od węgla. Jeśli jednak w Polsce ma on dalej zapewniać energetyczne bezpieczeństwo, górnictwo powinno funkcjonować w sposób racjonalny.

Prywatne kopalnie są przykładem, że nawet przy spadających cenach węgla i ograniczanym popycie można zarabiać. W państwowych spółkach węglowych to, jak widać, niemożliwe. Dlatego branża potrzebuje reform radykalnych, a im później do nich dojdzie, tym straty, także te społeczne, będą większe.