Na pozór to wezwanie brzmi absurdalnie, ale łatwo odczytać jego sens, gdy przyjrzeć się najnowszym badaniom Europejskiego Banku Centralnego. Pokazują one, jak poszczególne kraje radzą sobie w strefie euro, jeszcze kilka lat temu uważanej za ekonomiczny raj.

Z badań wynika, że tzw. nowa Unia – Estonia, Łotwa czy Słowacja – zdecydowanie najszybciej nadgania dystans do najbogatszych. Nie tylko dlatego, że łatwiej o dużą dynamikę, gdy startuje się z niższego poziomu. Te państwa po prostu musiały bardziej od starych krajów UE starać się o zaproszenie do strefy wspólnej waluty. Nie tylko spełniły wszystkie kryteria z Maastricht, ale też przeszły przez czyściec kryzysu. Choć mocno im dopiekł, wyszły z niego dzięki elastycznemu rynkowi pracy i liberalnym regułom gry w gospodarce. Tym samym czynnikom, które w Polsce poddawane są obecnie zmasowanej krytyce.

Na przeciwległym biegunie leżą takie kraje, które – jak Włochy, Portugalia czy Hiszpania – dostały się do Eurolandu na preferencyjnych warunkach albo – jak Grecja – wręcz wyłudziły dziką kartę, bo ojcom założycielom wspólnej waluty z przyczyn politycznych zależało, by objęła jak najwięcej państw. Różnice w jakości poszczególnych gospodarek początkowo tuszował napływ taniego pieniądza: poziom rynkowych stóp procentowych stopniowo się ujednolicił i dług portugalski czy grecki był wyceniany niemal tak samo jak np. niemiecki. Pozwalało to krajom Południa tanio finansować rozwój na kredyt. Rynki wykazały się tu wyjątkową ślepotą, przyczyniając się m.in. do bańki nieruchomościowej w Hiszpanii. Odzyskały wzrok, dopiero gdy wybuchł kryzys, na który Południe – spętane pajęczyną regulacji – nie było w stanie wystarczająco szybko odpowiedzieć.

Droga Polski do euro daleka, bo politycy przyjęli niemal za pewnik, że w najbliższych kilku, kilkunastu latach nie należy się tam pchać. Warto jednak przyjrzeć się doświadczeniom innych i wyciągnąć wnioski z ich błędów – zwłaszcza teraz, gdy zniesienie procedury nadmiernego deficytu wobec Polski stało się sygnałem do wybiórczego festiwalu pomysłów rozbijających budżet. Dlatego prośba, by nie obniżać nam poprzeczki, a najlepiej ją podnieść, jest zupełnie na miejscu.