W ślad za Szanghajem – co w końcu zrozumiałe – poszły Nowy Jork, Londyn, Frankfurt, w końcu i Warszawa. Skąd tak gwałtowna reakcja?
Ze zrozumieniem tego, co grozi Chinom, mamy chyba w Polsce poważny problem. Kiedy przez ostatnie lata mówiłem, że spowolnienie wzrostu PKB do 7 proc. wywołuje w Pekinie stan alarmu, słyszałem w odpowiedzi śmiech słuchaczy przekonanych, że muszę żartować (7 proc. wzrostu!). Kiedy czytałem polskie komentarze na temat obecnego załamania na giełdach, nie znalazłem chyba żadnego, który wykraczałby poza naiwne wyjaśnienia typu: inwestorzy boją się, że spowolnienie wzrostu w Chinach spowoduje dalsze spadki cen akcji i cen surowców. Tak jakby chodziło o zwykły kraj, ze zwykłymi wahaniami koniunktury.
A tymczasem Chiny – a ściślej mówiąc, chińskie finanse – to potencjalnie gigantyczna bomba atomowa, której wybuch może zachwiać światowymi finansami. Problem nie leży w samym spowolnieniu tempa wzrostu PKB, ale w dalekosiężnych konsekwencjach, które może to wywołać. I to właśnie strach, czy rządzący w Pekinie będą umieli opanować sytuację, powoduje paniczne reakcje w światowych dealing roomach.
Dlaczego mówię o bombie atomowej? Chiny są krajem, który przez trzy dekady, do wybuchu globalnego kryzysu, rozwijał się w tempie ponad 10 proc. rocznie, głównie dzięki rosnącemu jeszcze szybciej eksportowi i rosnącej z roku na rok nadwyżce handlowej. Kryzys nie zahamował wzrostu, ale wyraźnie go spowolnił, a nadwyżka handlowa spadła.
Wzrostowi realnej gospodarki towarzyszył jeszcze silniejszy boom finansowy. Gospodarka chińska inwestowała corocznie niemal 50 proc. PKB pozyskując kapitał głównie za pośrednictwem znajdujących się pod państwową kontrolą banków. Szaleńczo wysokim inwestycjom towarzyszył jeszcze bardziej szaleńczy, spekulacyjny wzrost giełdy – mimo globalnego kryzysu indeks giełdy w Szanghaju od roku 2000 do początku tego tygodnia wzrósł 14 razy (średnio po 20 proc. rocznie).