Rozwój gospodarczy Polski, jaki nastąpił w ostatnim ćwierćwieczu, osiąga najprawdopodobniej (bądź już osiągnął) swoje apogeum, jeśli chodzi o tzw. etap transformacyjny. To, co już osiągnęliśmy, było łatwiejsze od celu, który przed nami (tj. dalszy rozwój), a to z tej przyczyny, że dynamika wzrostu zacofanej gospodarki po jej uwolnieniu była ex definitione większa, wychodząc z „martwego" punktu, aniżeli będzie, biorąc jako punkt wyjścia obecny moment.
Kolejny etap rozwoju możliwy będzie jedynie, jeżeli skutecznie włączymy się do międzynarodowego wyścigu gospodarczego. Naturalnie zatem jawi się pytanie o instrumenty, których zastosowanie pozwoli nam to osiągnąć. Jest ich rzecz jasna wiele, ale zatrzymajmy się nad jednym z nich – nad regulacjami prawnymi. Mają one charakter poniekąd wtórny i służebny w procesie rozwoju gospodarczego, aczkolwiek ich bardzo poważne znaczenie zostało już bezdyskusyjnie przyjęte w ekonomii instytucjonalnej. Szczególnie istotne jest w obecnych czasach. Był bowiem – krótki co prawda, ale był – okres, kiedy światem zawładnęła pewna fantazja: że to nie regulacje prawne, ale mechanizmy samoregulacyjne oraz niewidzialna ręka rynku będą wystarczające. A teza o przeregulowaniu była hitem w skali świata. Dopiero kryzys finansowy lat 2007–2008 podważył „teorię samoefektywności rynku".
Kluczowy w moim przekonaniu w Polsce jest deficyt – i to nie regulacji, ale reform, które stanowiłyby jeden z elementów umożliwiających wysoką dynamikę rozwoju gospodarczego. Kumulacja zaniechań w tej sferze powinna stanowić wyrzut sumienia klasy politycznej co najmniej ostatnich 15 lat, jeśli przyjmiemy nawet, że pierwsze dziesięć lat transformacji potrzebne było na „gaszenie pożarów". Skala nierozwiązanych, ale łatwo rozwiązywalnych problemów jest bowiem bardzo poważna.
Priorytety dla reformatorów
Po pierwsze, system podatkowy. Nadmiernie rozbudowany, nieczytelny, niespójny, opresyjny dla podatnika, ale też niewydolny. Ostatnie zmiany są dobrym prognostykiem, ale niestety nie są w żadnym stopniu wystarczające, aby uczynić ten obszar obliczalnym dla przedsiębiorcy. Jednocześnie jest to system całkowicie nieszczelny, proszący się wręcz o wyłudzenia (szacowane na 40–50 mld samego VAT, tj. równowartość tegorocznego deficytu budżetowego i o wiele więcej aniżeli budżet polskiej armii). Jednym słowem: fatalny dla przedsiębiorców, niedobry dla państwa, czyli qui pro quo.
Po drugie, opłakany stan prawa zamówień publicznych, gdzie „rządzi" najniższa cena jako istotne kryterium wyboru wykonawcy zamówienia, a doświadczenie, wiedza, płynność finansowa, czy posiadanie stosownych zabezpieczeń nie mają dla zamawiającego częstokroć znaczenia. Nie mają, bo mogą nie mieć. Efekty niewłaściwych praktyk tego rodzaju widać było w projektach budowy poszczególnych odcinków autostrad, a już anegdotyczne są opowieści o konieczności ponownego tłumaczenia unijnych aktów prawnych i publikowania w nowej wersji w Dzienniku Urzędowym UE w trybie corrigendum, bo wybrany w przetargu publicznym wykonawca proponujący najniższą cenę za tłumaczenie nie miał po prostu kompetencji.