Polska na obronność wydaje już naprawdę sporo, jesteśmy jednym z zaledwie pięciu państw NATO, które utrzymują wyznaczony przez sojusz poziom budżetu w tej dziedzinie, czyli 2 proc. PKB.
W tej chwili większość tych pieniędzy trafia do państwowych firm przemysłu obronnego. Może to zabrzmieć nieco dziwnie, ale to dla nich zarówno szansa, jak i zagrożenie. Państwowy sektor zbrojeniowy – delikatnie mówiąc – zaledwie w nikłej części można zaliczyć do poziomu światowego. I katastrofą byłoby powielanie błędów z przeszłości, czyli traktowanie w dużej części jeszcze stosunkowo prostych zamówień MON jako wygodnej formy przetrwania. Kolejne szefostwa tych firm potrafiły przez lata całe funkcjonować bez poczucia potrzeby rozwoju, w samozadowoleniu, że przez najbliższy czas jest z czego żyć. O przyszłość niech się martwią inni.
Budżetowe pieniądze na obronność muszą jednak zacząć pracować, a nie znów podtrzymywać naszą zbrojeniówkę przy życiu. Żeby w ogóle mogła ona dalej funkcjonować, potrzebuje chociażby nowoczesnych technologii. Takie technologie w ramach wielkich kontraktów realizowanych z partnerami zagranicznymi prędzej czy później do Polski trafią. Ale nie trafią do zakładów zacofanych, nieprzygotowanych, nastawionych na przetrwalnikową formę istnienia. Wtedy mogą one liczyć wyłącznie na łut szczęścia, na to, że znów ze strachu przed politycznymi konsekwencjami ktoś wpadnie na pomysł podawania im kroplówki z publicznych pieniędzy.
Kontrowersje wokół obecnego funkcjonowania MON są spore i w dużej mierze zasłużone, ale szefom resortu nie można odmówić determinacji w dążeniu do postawienia zbrojeniówki na nogi. To zresztą racjonalne. Jeżeli rzeczywiście mają się spełnić ich ambicje i w Polsce ma być produkowany najnowocześniejszy sprzęt za olbrzymie pieniądze, nie można tego robić w zakładach z paździerza.