To, że rząd propaguje wykupywanie z zagranicznych rąk ważnych dla kraju przedsiębiorstw, nie jest takie złe. Gorzej, że zamiast popierać prywatną własność, ciągle inwestuje w nie pieniądze podatników. Niestety, historia pokazuje, że w polskich warunkach państwowe, czyli polityczne zarządzanie firmami, zazwyczaj przynosi marne efekty.
Nacjonalizacja niesłusznie kojarzy się powojennymi działaniami komunistów. W Polsce międzywojennej państwo często ratowało bankrutujące, ale ważne dla gospodarki przedsiębiorstwa. Szczególnie te zbrojeniowe. Powstała nawet olbrzymia grupa przemysłowa (tzw. koncern BGK). To chlubna tradycja, do której obecny rząd nie powinien jednak nawiązywać. Wtedy Polska była biednym krajem, w którym brakowało kapitału i który otoczony był przez nieprzyjazne państwa. Dziś gospodarczo gonimy Zachód (choć coraz wolniej), mamy silny rynek kapitałowy i dobrze działające prywatne firmy. I to na prywatny kapitał rząd powinien stawiać.
Jedną z najważniejszych branż jest przemysł stoczniowy. Nie z uwagi na tysiące pracujących w nim ludzi, ale dlatego, że na jego produkcję składa się praca wielu innych firm. Zaczynając od producentów blach przez przedsiębiorstwa montujące silniki czy elektronikę. Jeśli nasze stocznie upadną, pracę stracą nie tylko stoczniowcy, ale i tysiące zatrudnionych w zakładach rzadko kojarzonych z gospodarką morską. Wspieranie przemysłu stoczniowego ma więc większy sens niż na przykład marnotrawienie publicznych pieniędzy na dotowanie coraz droższego wydobycia węgla.
Ale czy jedyną drogą do ratowania przemysłu stoczniowego jest jego przejęcie przez państwo? Nie sądzę. Jest wiele metod skutecznego wspierania prywatnych firm przez państwo. Czasami nawet nie trzeba wydawać pieniędzy podatników, czego bardzo nie lubią w Brukseli. Wystarczą zamówienia, gwarancje, budowa infrastruktury, atmosfera poparcia, wydatki na naukę czy mobilizacja kapitału. Dobre efekty przynoszą fundusze inwestycyjne, które kupując mniejszościowe udziały w prywatnych firmach, wspierają je w trudnych chwilach. Te pieniądze wracają potem do państwowej kasy.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że hasło repolonizacji (czyli nacjonalizacji) przemysłu stoczniowego ma korzenie polityczne. Że politycy chcą odtworzyć gospodarczą potęgę i państwowy układ właścicielski dwóch stoczni będących symbolem polskich przemian. Niestety, mieszanie celów politycznych z gospodarczymi bardzo rzadko daje pozytywne efekty.