Łatwo nie będzie. Podstawowa, sportowa wersja Apple Watch z plastiku i aluminium kosztuje 349 dolarów. To samo urządzenie, ale w kopercie ze stali, kosztuje już od 549 do 1049 dolarów. No i jest jeszcze odmiana w złocie w cenie od 10 do 17 tys. dolarów. To ceny zbliżone do szwajcarskich „klasyków" marek Omega, Rolex czy Breitling lub nawet wyższe. Za podobną cenę co topowy Apple Watch można nawet kupić zegarki marek superluksusowych – Patek Phillipe, Ulysse Nardin czy Audemars Piquet.
Cały czas mówimy o elektronicznym gadżecie z podzespołami z Chin kosztującym więcej niż mechaniczny zegarek renomowanej firmy.
Jest jeszcze jedna poważna różnica. Taki Patek Phillipe reklamowany jest jako inwestycja – coś, co można przekazać kolejnym pokoleniom. Apple Watch – nawet ten złoty – za dwa lata będzie przestarzały. Firma pokaże nowy model z nowymi funkcjami, a w starym zużyciu ulegnie akumulator (trzeba go ładować codziennie). Apple brakuje też prestiżu, legendy otaczającej luksusowe marki. Smartwatch Apple jest trochę jak volkswagen golf GTI ze spojlerem. Niby fajny, ale eleganckiemu mężczyźnie pokazać się w nim nie wypada.
To dlatego przedstawiciele firm produkujących luksusowe zegarki odnoszą się do smartwatchów z lekceważeniem. Jeżeli ktoś się ma obawiać, to raczej nie Rolex czy IWC, ale specjalista od plastikowych zegarków – Swatch.
– Apple nauczy młodych ludzi, że można nosić zegarek – mówi Jean-Claude Biver, szef Tag Heuer, szwajcarskiej firmy znanej głównie ze sportowych czasomierzy. – A później być może ci ludzie kupią sobie prawdziwy zegarek.
Biver nie ukrywa zresztą, że Apple nie jest wystarczająco prestiżową marką, aby konkurować ze szwajcarskimi producentami zegarków (Tag Heuer należy do konglomeratu LVMH, który ma również superekskluzywne marki Hublot i Zenith).
– Apple Watch nie ma seksapilu – mówił. – Wygląda, jakby zaprojektował go student pierwszego roku.