Włamywacze z Impact Team zrobili to, co zapowiadali. Chcieli wyłączenia portalu, a ponieważ firma się na to nie zgodziła, do sieci trafiły informacje o 33 mln użytkowników serwisu. To w sumie 10 gigabajtów danych zawierających informacje o imionach, nazwiskach, adresach e-mail, numerach telefonów i adresach zamieszkania, a nawet numerach kart kredytowych. Są tam również informacje o preferencjach i fantazjach seksualnych.
Eksperci badający sprawę potwierdzili, że wystawione w Internecie dane są prawdziwe. Dostęp do plików mają obecnie wyłącznie osoby dysponujące odpowiednim oprogramowaniem i wiedzą — co w praktyce oznacza, że mogą je przeglądać hakerzy i eksperci zajmujący się bezpieczeństwem. Na razie użytkownicy portalu Ashley Madison mogą spać spokojnie — nie da się w łatwy sposób sprawdzić, czy przypadkiem nie umawiali się z kochankami. Do otwartego Internetu trafiła niewielka część informacji.
Dane te mogą zostać jednak wykorzystane do włamań na inne konta osób znajdujących się na liście. Bo osoby te mogą używać tych samych lub podobnych haseł do dostępu do poczty czy banku. Sam fakt obecności w serwisie randkowym dla żonatych może zaś zostać wykorzystana przez przestępców do szantażowania ofiar.
„Łatwo sobie wyobrazić, że niektórzy ulegną szantażowi, jeśli nie będą chcieli, aby szczegóły ich życia seksualnego stały się publiczne" — napisał na blogu Graham Cluley, ekspert w dziedzinie bezpieczeństwa danych. „Dla innych sam fakt ujawnienia ich jako użytkowników serwisu — nawet jeżeli z nikim się nie spotkali, ani nie mieli żadnego romansu — będzie zbyt traumatyczny. To może doprowadzić do prawdziwych tragedii".
Firmy bukmacherskie już proponują zakłady, kogo dotknie afera Ashley Madison. Można obstawiać piłkarza z Premier League, parlamentarzystę, kardynała i członka brytyjskiej rodziny królewskiej. Według pierwszych informacji na liście adresów znajduje się ok. 15 tys. amerykańskich rządowych i wojskowych kont (. mil i. gov).