Miasto to nasi sąsiedzi. Żyjemy blisko nich. Jesteśmy również sąsiadami dla innych. We współczesnych miastach to część ciągle żywej koncepcji jednostki sąsiedzkiej Perry'ego. Od lat 30. ubiegłego wieku kształtuje formułę urbanizacji miast amerykańskich. Związana z koncepcją lokalnej szkoły jako swoistego centrum życia społecznego zakłada naturalne związki sąsiedzkie oparte na formule współpracy rodziców w szkolnym środowisku.
W realiach amerykańskich jest wsparta formułą wyodrębnionego samorządu szkolnego, podatku szkolnego oraz administracji szkoły wybieranej przez mieszkańców.
Ale i my w ramach samorządu gmin mamy możliwość tworzenia jednostek pomocniczych, może właśnie dla wspólnot szkolnych. A chciałoby na ich rzecz działać (wg badania CBOS) aż 10,3 proc. z nas. Warto też w mieście szukać tych mniejszych wspólnot. Bo oprócz szkoły to i nasza ulica, czyli wspólnota sąsiedzka, może osiedlowa. Ale czy nasze miasto jest dobrym miejscem dla sąsiedztwa?
Aż 89 proc. z nas nie unika kontaktu z sąsiadami, choć równocześnie 65 proc. utrzymuje jednak dystans, a 10 proc. po prostu w ogóle unika kontaktów. Dla 84 proc. z nas te relacje są ograniczone do pozdrawiania się, ale 72 proc. świadczy sobie wzajemnie usługi, jak pomoc i opieka nad dziećmi czy przy sprawach domowych. A dla 35 proc. to kontakty towarzyskie, imieniny, wspólne spotkania.
Dla 64 proc. tylko z niektórymi z sąsiadów, nie więcej niż z pięcioma. Istnieje również samotność miejska, bo 28 proc. nie ma nikogo z kim mieliby relacje. Jednak najstarsi i najmłodsi w mniejszym stopniu czują się miejską wspólnotą sąsiedzką. Kiedy więc widzimy renesans ruchów miejskich, to w gruncie rzeczy chodzi o odtworzenie sąsiedztwa miejskiego, o uruchomienie możliwości wspólnego działania. Swoistego powrotu do komitetów osiedlowych, tak kiedyś krytykowanych.