Stołeczny Mokotów, ul. Wiktorska. Jedno z mieszkań w bloku z lat 50. należy do młodego mężczyzny z podwarszawskiej miejscowości. – W połowie 2010 r. postanowiłem lokal wynająć. Na ogłoszenie odpowiedział starszy mężczyzna. Przedstawił się jako Wiktor L. Mówił, że pochodzi z Podkarpacia. Wszystko się zgadzało: mężczyzna wylegitymował się przy podpisywaniu umowy najmu – opowiada właściciel mieszkania (nazwisko do wiadomości redakcji). – Przez pierwsze miesiące najemca regularnie opłacał czynsz. Nic nie wzbudzało moich podejrzeń – dodaje.
Sfałszowane dokumenty
Latem 2010 r. w jednej z gazet pojawia się ogłoszenie o sprzedaży niespełna 37-metrowego mieszkania na Mokotowie. Lokal jest do remontu. Cena ofertowa: 290 tys. zł.
– Zadzwoniłam pod podany numer telefonu komórkowego i umówiłam się na spotkanie z – jak mi się wtedy wydawało – właścicielem nieruchomości – opowiada pani M., nasza czytelniczka (nazwisko do wiadomości redakcji). – Był ujmująco uprzejmy. Wyjaśnił, że mieszkanie należy do jego siostrzeńca, który wyjechał z Polski. Tym siostrzeńcem miał być prawdziwy właściciel lokalu. Sprzedający miał jego pełnomocnictwo, jak się potem okazało - sporządzone w amerykańskim stanie Wirginia. Czas pokazał, że było sfałszowane – wyjaśnia.
Pani M. mieszkanie się spodobało, choć trzeba było w nie sporo zainwestować. – Sprzedający przyznał, że lokal wymaga generalnego remontu. Zgodził się więc, po rzekomych konsultacjach z „siostrzeńcem", obniżyć cenę do 230 tys. zł – mówi czytelniczka.
26 sierpnia 2010 r. strony stawiły się u notariusza w Warszawie. – Wcześniej próbowałam się dowiedzieć w administracji, czy lokal nie jest zadłużony. Odesłano mnie z kwitkiem, powołując się na ochronę danych osobowych – opowiada czytelniczka. – Pan L. miał jednak zaświadczenie, że mieszkanie jest „czyste". Jak się potem okazało – także ten dokument był sfałszowany. Widniał na nim podpis osoby, która nigdy nie pracowała w firmie administrującej budynkiem – podkreśla kupująca mieszkanie.