– Konsekwencje wysokiej, rosnącej podaży przy ustabilizowanej sprzedaży będą oczywiste: coraz większa presja na obniżkę cen i coraz więcej mieszkań gotowych w ofercie – uważa Katarzyna Kuniewicz, dyrektor w firmie doradczej Reas. – Firmy, licząc, że mają do czynienia z trwałą poprawą tempa sprzedaży, wprowadzały na rynek projekty, z których realizacją wstrzymywały się w 2009 r. Niektórym z nich po prostu zabrakło wiedzy o sytuacji rynkowej.
Z danych Reasa wynika, że w Krakowie w 2009 r. na rynek trafiły 3 tys. mieszkań, w 2010 r. 4,7 tys., a w 2011 r. aż 7,8 tys. Z kolei we Wrocławiu w 2009 r. – 2,3 tys., w 2010 r. 5,3 tys., a w 2011 r. 6,7 tys.
Na największym rynku nowych mieszkań, w Warszawie, gdzie dziś można wybierać spośród ponad 18 tys. lokali – w ciągu roku oferta deweloperów zwiększyła się o 14 proc., a w ciągu dwóch lat o 38 proc. W Trójmieście odpowiednio o 9 i 52 proc., a w Poznaniu o 5 i 36 proc.
Skąd taki wysyp lokali w czasie, gdy rynek potencjalnych nabywców uszczupliły kolejne rekomendacje nadzoru finansowego, ograniczające liczbę osób, którym wystarcza zdolności kredytowej na kupno mieszkania?
Według Moniki Lis, kierowniczki sekcji Analiz Rynku Nieruchomości w BRE Banku Hipotecznym, wiele firm spieszyło się z wprowadzeniem na rynek nowych inwestycji przed wejściem w życie 29 kwietnia tzw. ustawy deweloperskiej. Nowe prawo nakazuje bowiem, by każda firma, która będzie chciała sprzedawać nowe mieszkania w budowie (a nie rozpoczęła inwestycji przed tym terminem), zaoferowała klientom m.in. rachunek powierniczy, sporządziła prospekt informacyjny dla oferowanego lokalu i obowiązkowo zawierała umowy z klientami w formie aktu notarialnego. A to oznacza dla deweloperów dodatkowe koszty i formalności.