Program nabiera tempa. W I kwartale Bank Gospodarstwa Krajowego zaakceptował 4395 wniosków o dopłaty na łączą kwotę niemal 100 mln zł. Chętnych na „MdM" przybywa. Do obsługi programu przystępują kolejne banki. Deweloperzy zacierają ręce. Jednak nie wszędzie.

Okazuje się, że z programu korzystają przede wszystkim silne ośrodki, gdzie firmy deweloperskie i tak sobie nieźle radzą. Koncentracja zatwierdzonych już wniosków w trzech województwach, a tak naprawdę w Warszawie, Poznaniu i Gdańsku, może budzić obawy o zdeformowanie jednego z celów programu, jakim było ożywienie rynku mieszkań tam, gdzie był on w stagnacji. Program miał stymulować budownictwo mieszkaniowe, dlatego publiczne pieniądze popłynęły wyłącznie na rynek pierwotny. Szkopuł w tym, że w wielu miastach deweloperzy mieszkań nie budują. Są też obszary, gdzie limity w „MdM" są tak niskie, że z dopłat skorzystać się nie da. Wielu młodych ludzi, do których adresowana jest pomoc, znalazło się poza adresem, choć mają dobry „kod pocztowy": chcą kupić nowe mieszkanie, są w odpowiednim wieku, mają zdolność kredytową. Ale nie mieszkają tam, gdzie trzeba.

Po trzech miesiącach „MdM" wydaje się też, że chybiony został kolejny cel. Program ma wspierać politykę prorodzinną. Tymczasem 55 proc. wniosków o dopłaty złożyły rodziny bezdzietne. Koordynator programu już teraz powinien pomyśleć, jak zapobiec nadmiernej absorpcji preferencyjnych kredytów w bogatych miastach kosztem biedniejszych. A może potrzebny jest nowy program, który nie będzie napędzał koniunktury wtedy, gdy rynek nie potrzebuje wsparcia.

Aneta Gawrońska