I to w sytuacji, gdy rynek finansowania mieszkań jest – jak to mówią bankowcy – w trendzie spadkowym kolejny już kwartał. Jaki zatem sens ma program „Mieszkanie dla młodych", który oferuje dopłatę do pierwszego lokalu, pod warunkiem że kupowany jest za pieniądze banku? Chyba tylko taki, żeby był obecny w celach PR-owskich, ale nadmiernie nie obciążał budżetu państwa. Może jednak – jak przewidują bankowcy – „MdM" rozwinie skrzydła w II kwartale („Rodzina na swoim" w czasach świetności obejmowała 25 proc. rynku). Są szanse, bo limity cen mieszkań, których zakup dotuje państwo, wzrosły od kwietnia. Jednocześnie deweloperzy zapowiadają wypuszczenie na rynek tzw. popularnych osiedli z cenami w rządowych limitach.
Warto jednak pamiętać, że biorąc od państwa dopłatę w wysokości 20–40 tys. zł, beneficjent w większości przypadków decyduje się na mieszkanie na najtańszych osiedlach, na peryferiach miast. Radość, że lokum będzie własne, a do tego jeszcze z bonusem do państwa, nie zawsze pozwala dobrze ocenić sytuację (i właściwie trudno się temu dziwić). Dlatego mało kto liczy, w jakim czasie skonsumuje dopłatę do mieszkania na dojazdy do pracy, do centrum.
Jak szybko jego rodzina wyrośnie z niewielkich dwóch pokoi, bo takie najczęściej są kupowane? Jednocześnie przedmieścia niewątpliwie mają swoje zalety, więc jeśli dają 20 tys. zł dla kredytobiorców, to dlaczego nie brać? „MdM", podobnie jak „RnS", nie rozwiąże problemów mieszkaniowych. Młodzi nie chcą już brać kredytów na lata i wiązać się do emerytury z bankiem. Wynajmują lokum albo – dopóki się da – mieszkają z rodzicami, licząc na kąt po babci. A co będzie, jeśli ta wybierze odwróconą hipotekę?