I kolejki do deweloperów, zapisy na obrazki – a nie lokale – prezentowane nawet nie w folderach, tylko na wydrukach? A płacenie z góry za tzw. dziurę w ziemi gotówką przyniesioną w walizce do biura? Ten, kto jej nie miał, mógł starać się o Alicję w PKO BP – o pierwszy na rynku kredyt hipoteczny, który doprowadził do rozpaczy niejedną rodzinę, której – mimo spłat rat w złotych – i tak długu przybywało.

A kto pamięta dominację na rynku biur Intraco, Elektrimu czy Błękitnego Wieżowca? Tam właśnie czynsze sięgały zawrotnych kwot – ponad 50 dol. za mkw. miesięcznie.

W powodzenie parków biurowych czy handlowych na peryferiach miasta, za jakie był uważany np. Służewiec Przemysłowy, wierzyło niewielu. Kto tam będzie chciał dojeżdżać? – pytano inwestora.

Sensacją na rynku było otwarcie pierwszego sklepu Ikea czy wejście na nasz rynek supermarketów Billa oraz ruchome chodniki w galerii handlowej. Ten, kto miał powierzchnie pod wynajem, był królem! Agenci nieruchomości, którzy przyjechali z Zachodu, by wprowadzać pierwsze zagraniczne marki na nasz rynek, jeździli tramwajami po stolicy w poszukiwaniu atrakcyjnych miejsc. A nieliczni deweloperzy biurowi prowadzili zapisy na biura w centrum miasta.

Natomiast na polach kapusty powstawały i osiedla (kto nie miał kaloszy, nie wychodził z bloku po deszczu), i magazyny. Deweloperzy osiągali takie zyski, o jakich dziś nawet już nie śnią. Firmy, które teraz chciałyby wkroczyć na rynek nieruchomości, nie będą miały już takich możliwości, jak dwie dekady temu pionierzy. Dziś za to rynek jest dojrzały i cywilizowany. I liczy się klient. Oby nie uległo to zmianie.