Artykuły opublikowane w cenionych pismach naukowych to wizytówka badacza. Zwłaszcza jeśli te pisma mają w nazwie takie słowa jak „International", „American", „European" — i koniecznie „Journal". Dzięki temu naukowiec może pochwalić się, że jego praca została doceniona i uznana za wartościową. Tego rodzaju pisma publikują artykuły recenzowane — co oznacza, że przedstawiany przez badacza materiał najpierw przeglądają inni naukowcy. Sprawdzają czy nie ma w nim błędów, badają metodologię i wnioski. Dopiero wtedy artykuł trafia do druku. Z zawartością pism tego rodzaju (tzw. „open access") z reguły można się zapoznać bezpłatnie.
Ponieważ recenzowanie i przygotowanie naukowego tekstu jest pracochłonne, wydawcy takich pism życzą sobie od autorów opłat. W takim modelu to naukowiec — autor płaci magazynowi za publikację, a nie odwrotnie, jak jest to przyjęte w tradycyjnych mediach.
Jak jednak twierdzi redaktor prestiżowego pisma „Science" John Bohannon to wszystko fikcja. Wszystko — poza fakturami, które sprytni wydawcy „prestiżowych" magazynów wystawiają autorom.
Aby ujawnić ten proceder Bohannon uknuł intrygę. Napisał artykuł o odkryciu cząsteczki hamującej wzrost komórek rakowych. Cząsteczka ta miała występować w pewnym gatunku porostów. Spreparował badania, wymyślił metody, wyssał z palca wnioski. Ponieważ zamierzał rozesłać swoje rewelacje do redakcji aż 304 pism postanowił wymieszać dane - w jednym artykule cząsteczka nazywała się inaczej niż w innym, działała na inne komórki nowotworu i pochodziła z odrębnego gatunku porostów. Dzięki temu uniknął wykrycia - każda redakcja otrzymywała oryginalny i niepowtarzalny artykuł o odkryciu.
Aby się zakamuflować przetłumaczył jeszcze tekst z angielskiego na francuski i z powrotem przy użyciu tłumacza Google. Po poprawieniu błędów otrzymał tekst poprawny, ale z charakterystycznymi zwrotami i błędami, jakie może popełnić osoba nie posługująca się angielskim codziennie.