Przekroczyliśmy 70. stopień szerokości geograficznej północnej. Wiatru wciąż prawie nie ma. Morze gładkie jak stół. Postanowiłem wypuścić drona. Miało być łatwo i pięknie, a tu nagle grot załopotał na fali. Dron pchnięty w takielunek stracił dwa śmigła, ja dostałem bomem, ale i tak mieliśmy szczęście: mam co prawda nowego guza na głowie, ale nasza ptaszyna jakimś cudem opadła na pokład, a nie do wody. Oj, niełatwo być filmowcem na jachcie. Na szczęście kolejna próba poszła już dużo lepiej i mamy całkiem fajny film ze środka niczego.
Około południa na horyzoncie pojawiło się Jan Mayen. Majestatyczna wyspę widać z ponad 40 mil. Jest naprawdę potężna, a jej wierzchołek kryje czapa chmur. Czas jakby zwolnił. Godzina upływa za godziną, a wyspa wciąż daleko. W kambuzie pachnie kurkumą i kuminem. Pastor serwuje kurczaka po indyjsku. Na monotonię kuchni nie można narzekać.
Po południusiedzimy na pokładzie z kubkami parującej kawy wpatrzeni w Jan Mayen. Klify wyspy z głębokimi żlebami malowanymi paletą cieni. Jest w tym jakaś magia. Gdyby tak choć na chwilę słońce przebiło się przez chmury. Zamiast słońca zjawił się wieloryb. Nieduży. Zupełnie nie interesował się naszą obecnością. Potem przypłynęły jeszcze dwa. Też nawet nie zwróciły na nas uwagi.
Od kilku godzin płynęliśmy już wzdłuż wyspy, gdy w jednej chwili chmury rozstąpiły się i ukazała się śnieżna czapa kryjąca wierzchołek wulkanu. Biel odcina się od szarych klifów.
Zrobiło się późno. Po 23 słońce zeszło nisko nad horyzont i znalazło poniżej pułapu chmur. Wyspa ożywa. Szare dotąd skały pokrywają się cała paletą barw. W bajkowej scenerii kotwiczymy przy ruinach stacji wielorybniczej. Korzystając z resztek światła jeszcze raz wypuszczam drona. Widok na Jan Mayen z lotu ptaka jest jeszcze bardziej magiczny, ale nowy, bzyczący kolega nie przypadł do gustu mewom. Trzeba wracać na jacht.