Relacja kapitana Maćka Sodkiewicza ze startu V etapu
Tym razem o tyle ciekawszy, że załoga musiała przepakować bagaże na lotnisku w Oslo, tak by żadna torba nie ważyła więcej niż 20 kilogramów. Zaczęło się wiec wypakowywanie grubych ciuchów, czekanów, raków, suchych kombinezonów. Gdzieś miedzy tym wszystkim znalazło się ponad 30 kilogramów polskich wędlin i serów, składane baniaki na wodę, filtry do silnika i kawa do ekspresu.
Resztę zaopatrzenia przez kilka kolejnych godzin radośnie zgarnialiśmy z półek jedynego w Longyearbyen sklepu spożywczego. To całkiem fajna zabawa: spróbować wejść do jednego sklepu i wynieść wszystko, co będzie potrzebne na kolejne trzy tygodnie. Nam się nie udało – w sobotę rano trzeba było jeszcze dokupić kilka drobiazgów. Trudniejsze niż same robienie zakupów jest poukładanie tego na jachcie tak, by przetrwało trzy tygodnie – i żeby każdy wiedział, co gdzie jest. A było tego sporo: 50 chlebów, 30 litrów mleka, 20 kilo ziemniaków, 10 kilo mąki, niezliczone puszki i słoiki. Wszystkiego – 7 pełnych sklepowych wózków!
W trakcie gdy ludziki w czerwonych kurtkach uwijały się pomiędzy sklepowymi regałami, ja walczyłem z czasem. Aby żeglować po wodach Svalbardu potrzebne jest pozwolenie Sysselmanna – czyli tutejszego gubernatora. Wystąpiliśmy o nie już kilka miesięcy temu, więc teraz powinna wystarczyć krótka wizyta w biurze. Tymczasem okazuje się, że miła pani zagubiła gdzieś maila z naszą polisą! Brakuje jej także numeru naszej pławy alarmowej EPIRB, typu strzelby i kilku innych detali.
Słodkim tonem poprosiła bym przyniósł z jachtu odpowiednie dokumenty. Przez przeszkloną ścianę biura spojrzałem na port - ładny kawałek drogi. Jest piątek, czternasta trzydzieści – za godzinę zacznie się weekend i będziemy musieli stać tu do poniedziałku. Zbiec z górki, dotrzeć na jacht, znaleźć wszystkie dokumenty - to jeszcze wykonalne. Ale wrócić pod górę? Już wyobrażałem sobie miny załogi, zmuszonej do siedzenia przez 3 dni w miasteczku. Strasznie szkoda tych 3 dni.