Ale z brzegu wyglądało to zupełnie inaczej, ciężka praca na tyczkach schodziła na dalszy plan, zostawała tylko malowniczość całej sytuacji - wydawało się, że to lód stoi, a granatowy kadłub Barlovento płynie przez niekończącą się rzekę kry.
Wreszcie lód skończył się – równie nagle, jak się pojawił. Wszystko co pozostało po wielkim polu lodowym to pas growlerków, które osiadły na plaży w trakcie odpływu. Niby niewiele lodu, ale desant gumowym pontonem na jego ostrych krawędziach nie wchodził w grę. Zostało jedno jedyne miejsce, gdzie brzeg był wolny od lodu, ale o dziwo polarnicy, którzy wyszli nam na spotkanie, nie kwapili się, żeby tam podejść... Po chwili wszystko było jasne – oddzielała nas od Stacji prawdziwa lodowcowa rzeka. Przy tym poziomie pływu sięgała mi do pasa, innym nawet ciut wyżej. Po raz kolejny przydały się suche kombinezony.
Wieczór w Stacji upłynął w domowej atmosferze. Przyjemne ciepełko, miękka kanapa i jeszcze ciepłe, pachnące ciasto upieczone przez Kasię. I co najważniejsze – wspaniali ludzie, tak samo jak my zakochani w Arktyce. Były również dwie specjalne atrakcje:
W roli pierwszej wystąpiła sauna, rozpalona specjalnie na nasze przybycie. Żeby zrozumieć, czym jest sauna w Arktyce, trzeba najpierw uświadomić sobie (a jeszcze lepiej – doświadczyć), w jakim świecie tutaj żyjemy - w nawigacyjnej mamy zazwyczaj jakieś cztery stopnie. Nawet pod pokładem para bucha w ust, a palce już po kilku chwilach dopominają się o rękawiczki. Piękny i słoneczny dzień oznacza temperatury rzędu +8 stopni. Możliwość wygrzania przemarzniętych kości w saunie to tutaj prawdziwy rarytas!
Na dodatek sauna w Stacji UMK to nie byle jaka sauna - mała chatka, zbudowana w całości z drewna dryftowego i takim drewnem opalana. Nad drzwiami dumnie wisi krąg wieloryba, a całość okalają jego żebra. Do tego podwójne drzwi prowadzące do tej luksusowej enklawy ciepła.
To najpiękniejszy prezent, jaki mogłem dostać na urodziny. Dużo bym dał, żeby móc tam teraz wrócić.