Co w tym złego? – można zapytać. Dzięki temu coraz więcej ludzi ma dostęp do coraz większej liczby wiadomości, prawo do darmowej informacji jest uważane za niemal przyrodzone prawo człowieka itd., itp.
Wszystko to prawda, ale ta sytuacja ma też stronę odwrotną. Otóż z darmowych portali korzystają nie tylko osoby fizyczne. Korzystają również – w rosnącym stopniu – inne media i instytucje. Media i instytucje, które dzięki temu stają przed pokusą. Po co płacić wytwórcy za jego serwis, skoro ten serwis można pozyskiwać za darmo – z bezpłatnego portalu?To pokusa wielka i nie należy się dziwić, że – w dobie, w której codzienną rzeczywistością jest cięcie kosztów – coraz więcej redakcji i instytucji jej ulega. Ulega mimo świadomości, że w wielu wypadkach, czyniąc tak, przekracza granice prawa, a zawsze – granice przyzwoitości. Bo komercyjne wykorzystywanie produktu otrzymanego za darmo, a wyprodukowanego przez pierwotnego twórcę z wielkim nakładem kosztów, jest oczywistym moralnym nadużyciem. Jest – użyjmy mocnego słowa – kradzieżą.Kradzieżą, której prawo nie przeciwdziała w wystarczającym stopniu. Nie wchodząc bowiem w szczegóły, na których analizę nie ma tu miejsca, zawarte w nim regulacje – mówię tu przede wszystkim o prawie autorskim – nie ułatwiają, a wręcz utrudniają skuteczne zwalczanie tej praktyki.
I można byłoby to filozoficznie uzasadnić wyższością prawa społeczeństwa do bycia informowanym nad prawem wytwórcy informacji do otrzymania godziwej (czy realnie: jakiejkolwiek...) zapłaty za swój produkt. Można byłoby, gdyby nie jeden drobny szczegół. Otóż – pomijając już kwestię przyzwoitości – logicznym ukoronowaniem tego procesu jest albo upadek wytwórców informacji (bo jak długo można utrzymywać produkcję w sytuacji, w której związany z nią strumień dochodów się realnie kurczy?), albo stopniowe, ale zdecydowane ograniczanie przez wytwórców tej produkcji jako coraz mniej opłacalnej.
A oba te warianty oznaczają w konsekwencji właśnie zmniejszenie strumienia informacji z życia publicznego otrzymywanego przez społeczeństwo. Czyli – zmniejszenie stopnia jego poinformowania.Ze wszystkimi skutkami, jakie taka sytuacja będzie rodzić dla demokracji. Bo we współczesnym świecie narasta nierównowaga między, mówiąc hasłowo, zwykłymi ludźmi a rosnącymi w siłę elitami (w coraz mniejszym stopniu są nimi politycy, w coraz większym – wielkie korporacje).Podtrzymanie tej równowagi jest kluczowe dla zachowania realnej demokracji. A kluczowym czynnikiem równowagi jest utrzymanie możliwie jak najwyższego stopnia poinformowania społeczeństw. Bo, w odróżnieniu od społeczeństw, politycy i korporacje poinformowani będą zawsze... Ograniczenie produkcji informacji przez jej wytwórców zwichnie tę równowagę. Zwichnie – dodajmy – w sposób bardzo niebezpieczny, bo ukryty. Przecież nikt nie wprowadzi cenzury, nikt nie będzie ścigał nikogo za publikację jakiejkolwiek informacji. Tylko tych informacji będzie coraz mniej, będą dotyczyć coraz mniejszej liczby wydarzeń i będą coraz bardziej ogólne...
Między innymi powszechność kradzieży tradycyjnego contentu informacyjnego skłania agencje na całym świecie do restrukturyzowania oferty, do proponowania klientom nowych produktów.
Również Polska Agencja Prasowa w najbliższym czasie zaoferuje odbiorcom nowy serwis o „lekkim” charakterze, a następnie – ofertę wideo. To ważne. Ale ważniejsze jest, aby prawo zaczęło wreszcie umożliwiać wytwórcom informacji realną obronę przed informacyjnym piractwem. Od tego, czy tak się stanie, zależy bowiem los czegoś tysiąckrotnie ważniejszego niż biznesowy sukces agencji informacyjnych. Zależy od tego to, czy demokracja będzie realna, czy też zacznie się stawać atrapą.