W ostatnich kilku tygodniach w sieci pojawiło się więcej nowych wyszukiwarek niż w ciągu ostatnich pięciu lat. Nic dziwnego. W każdej firmie technologiczno-internetowej, która choćby tak jak Google siedziała na miliardach dolarów w gotówce, pod koniec 2008 r. księgowi odeszli od komputerów i poszli do prezesów, pokazując liczby i wykresy. Z większości tych prezentacji wynikało, że trzeba skoncentrować się na rynku wyszukiwania informacji w sieci. Bo mimo mody na blogi, społeczności czy wideo w sieci, to właśnie znajdowanie informacji jest w zasadzie jedynym działem Internetu, na którym można zarobić mimo recesji.
Na skutki przejęcia sterów przez księgowych nie trzeba było długo czekać. Jeszcze latem ubiegłego roku Sergey Brin, współtwórca Google’a, opowiadał „Rz” o dziesiątkach projektów, jakie prowadzi w sieci jego firma. – Robimy to, bo możemy. Nie chcemy przegapić żadnej okazji – wyjaśniał.
Problem w tym, że niemal całe przychody koncernu z Mountain View (prawie 22 mld dol. w 2008 r.) pochodzą z reklam wyświetlanych przez sponsorowane linki umieszczane w wynikach wyszukiwania oraz reklamy wyświetlone obok nich.
Już w grudniu rozpoczęły się cięcia kosztów – zwolnienia i mniejsze bonusy dla pracowników. – Koniec z przydzielaniem 20 pomocników inżynierom, którzy pracują nad jakimś eksperymentalnym projektem – zapowiedział w grudniu na łamach „The Wall Street Journal” Eric Schmidt, prezes Google’a.
[srodtytul]Klucz w prezentacji wyników[/srodtytul]