Wydarzenia w Hongkongu mają wiele twarzy. Podstawową cechą chińskich protestów jest to, że inaczej postrzega się na wyspie, inaczej na kontynencie. Pekin nakazał wyłączyć amerykański kanał informacyjny CNN (dostęp do niego pozostał jedynie w niektórych hotelach), a także skutecznie kontroluje blokadę informacji o demonstracjach. W chińskich mediach nie mówi się o tym, co w HK, a jeżeli już pojawia się cokolwiek, są to ostre słowa krytyki ze strony rządowego dziennika Renmin Ribao. Wszechobecna cenzura
Cenzuruje się nie tylko dostęp do kanałów telewizyjnych, ale przede wszystkim internet. Urzędnicy śledzą rozwój dyskusji toczonych za pośrednictwem popularnego komunikatora Weibo i dbają o to, by treści o Hongkongu były usuwane. 28 września, gdy na ulicach miasta dochodziło do największego zamieszania, kasowano najwięcej, bo aż 15 na 1000 postów. Około pięć razy więcej niż normalnie – w końcu cenzura w Chinach nigdy nie śpi. Posty zaopatrywane w hashtagi z nazwą miasta, czy policją podlegały szczególnemu nadzorowi. Według statystyk zebranych przez uniwersytet w Hongkongu do zwiększonych przed demonstracjami działań cenzury dochodziło także 31 sierpnia, gdy chiński rząd wypowiadał się kontrowersyjnymi słowami na temat wyborów w HK planowanych na 2017 rok, a także 1 lipca (dorocznym proteście związanym z rocznicą przejścia spod władzy brytyjskiej pod chińską) oraz 4 czerwca (upamiętnienie masakry na placu Tian'anmen). Serwis FreeWeibo przechwytywał ocenzurowane posty, by pamięć o wydarzeniach parasolowej rewolucji nie uleciała z grubą kreską internetowego cenzora.
Usuwano wszystko – zdjęcie protestujących śpiących na ulicach podpisane w niebudzący podejrzeń sposób „ulice HK są naprawdę czyste", a nawet stare fotografie obecnego prezydenta Chin Xi Jingpinga z parasolem, symbolem rewolucji. Gdy 29 września Renmin Ribao określił protestujących jako ekstremistów, udostępniany dalej artykuł zostawiano tylko wtedy, gdy nie zawierał krytyki pod adresem Pekinu. Z pierwszym poniedziałkiem października, po 10 dniach protestów, rewolucja teoretycznie zmierza w stronę rozpoczęcia dialogu z władzą. Jednak bardziej prawdopodobne od osiągnięcia kompromisu dobrego dla obu stron jest rozmowa przy negocjacyjnym stole na wzór tej sprzed 25 lat z placu Tian'anmen. Wtedy niczym podczas dialogu głuchych argumenty szły w próżnię i doprowadziły w rezultacie do masakry. 25 lat temu wydarzeń w ChRL nie miały żadnego znaczenia dla świata, obecnie to, co dzieje się w jednym z głównych jego centrów finansowych jest bacznie obserwowane przez wszystkich. Czy cenzura tego chce, czy nie.
Przypadek LinkedIn
Jednak chiński internet nie jest otwarty dla wszystkich. Nie ma na nim Google, Facebooka, kłopoty ma Microsoft, na zgodę ministerstwa dopuszczającą najnowszy iPhone na rynek długo czekał Apple. Serwis społecznościowy LinkedIn jednak radzi sobie nadspodziewanie dobrze. W dużej mierze kosztem ograniczenia wolności wypowiedzi.
Model wypracowany przez LinkedIn w Chinach być może stanie się wzorem dla innych startupów z Doliny Krzemowej. Na razie trudno to jednoznacznie stwierdzić, ale jest duża szansa, ponieważ to jedyny duży serwis z USA, który w Państwie Środka działa. Obecnie z jego usług korzysta już 4 mln chińskich użytkowników, a do wzięcia z rynku jest ich ponad 140 mln. Profesjonaliści, ludzie z imponującymi CV, którzy budują sieć kontaktów za pośrednictwem... sieci właśnie. W lutym LinkedIn wprowadził chińską wersję serwisu. Do tej pory nie spotkała się ona z żadnymi ograniczeniami ze strony cenzury. Dobre stosunki między oboma stronami kwitną, ponieważ serwis oddał 7 proc. swoich lokalnych udziałów dwóm chińskim firmom venture capital. Nad polityczną poprawnością zamieszczanych na swoich profilach postów czuwa zestaw algorytmiczno-cenzorski, który w razie wykrycia antychińskich treści, blokuje je i wysyła stosownego maila do użytkownika. Według niego krytyczne wobec władzy treści są zabronione w Chinach i nie będą mogły być przeczytane przez użytkowników z tego kraju.