Wyobraźmy sobie, że pewnego styczniowego dnia zanika łączność satelitarna, nie działa internet, a zagraniczne loty zostają wstrzymane. Władze informują o awarii, która coraz bardziej się przeciąga. Internet i media wkrótce znów zaczynają działać, ale mają zasięg wyłącznie krajowy. Komunikacja z zagranicą stanęła.
Historia ma miejsce na Islandii oddalonej o prawie tysiąc kilometrów od Norwegii i osiemset od Wysp Brytyjskich. Z Ameryką i Europą łączą ją satelity i podmorskie kable. Jak przekonuje pisarka i dziennikarka Sigridur Hagalin Björnsdóttir, niewiele potrzeba, by cofnąć Islandię o kilka wieków w czasie, kiedy to dwa statki w ciągu roku kursowały na wyspę.
Nieuzasadniony przerost romantyzmu
Islandia kojarzy się głównie ze śniegiem i mrozem, muzyką Björk i wikingami. Jak podkreśla autorka „Wyspy", obraz kraju jest nazbyt romantyczny. Na świecie, ale też samych wyspiarzy.
– Postrzegamy siebie jako jednolity naród potomków wojowników – opowiada „Rzeczpospolitej" Björnsdóttir. – Nasza tradycja i język liczą setki lat. Czujemy się dumnym i samowystarczalnym narodem. Mam wrażenie, że to dosyć naiwne spojrzenie.
Pisarka przypomina, że jej naród praktycznie nie ucierpiał w czasie II wojny światowej. Przeciwnie, wtedy dokonał się na Islandii postęp technologiczny i modernizacja. Żadne z pokoleń nie pamięta dziś, czym jest głód. Nikt nie robi zapasów żywności na czarną godzinę, jak to się przyjęło choćby w Norwegii. Islandczycy nie mają armii ani granic państwowych poza naturalną barierą w postaci Atlantyku.