W branży wydawniczej trzy tomy opowieści o Christianie Greyu i Anastasii Steele nazywane są trzema wibratorami. Ta mało elegancka nazwa jasno sugeruje, że mamy do czynienia z powieściami erotycznymi dla kobiet. Tak się składa, że od września, od momentu kiedy pierwszy tom cyklu E.L. James pojawił się na naszym rynku, „50 twarzy Greya" nie schodzi z pierwszego miejsca list bestsellerów. No, chyba że numerem 1. zostaje „Ciemniejsza strona Greya" (część 2.) albo „Nowe oblicze Greya" (zamykające trylogię). Albo, co zapewne wkrótce nas czeka, kiedy polskie czytelniczki znudzą się panem Christianem i panną Anastasią, Greya zdetronizuje któryś z jego klonów, a tych pojawiły się już dziesiątki. Tak czy owak sprzedaż „trzech wibratorów" w naszym kraju w tych dniach przekroczyła milion egzemplarzy , co dowodziłoby, że Polki są znacznie bardziej wyzwolone niż się komukolwiek wydawało. A w każdym razie są wyzwolone, gdy sięgają po książkę, bo w życiu może być zupełnie inaczej...

Oczywiście, jeśli nawet w naszym kraju trylogia Eriki Leonard (bo takie jest prawdziwe nazwisko autorki) osiągnie nakład milionowy, będzie ledwie niewielki ułamek światowej sprzedaży zbliżającej się już do 70 mln egzemplarzy. Co zrozumiałe, ów globalny sukces i równie globalny marketing wpływa na czytelnicze wybory Polaków (czy też w tym przypadku Polek). Wszyscy chcemy przecież wiedzieć, co czyta świat i czym się zachwyca (dlatego każdy niemal laureat literackiego Nobla od razu staje się u nas autorem bestsellerowym), bo obcując z takim fenomenem, sami stajemy się bardziej światowi.

Jako, że o „50 twarzach Greya" napisano już chyba wszystko, nie ma sensu się rozwodzić nad tym, że to marna literatura. Zresztą nawet określenie literatura jest w tym wypadku na wyrost, bo przecież nie każda książka nią jest, a powieści E. L. James to raczej produkt literaturopodobny. Zarówno pod względem językowym (słownictwo na poziomie kiepskiego magazynu ilustrowanego), jak i fabularnym (kompletny idiotyzm pomysłu z podpisywaniem umowy przez bohaterkę z milionerem Christianem i stuprocentowa przewidywalność zwrotów akcji). Do myśli, że mamy do czynienia z pornografią (w wersji soft) przeznaczoną dla kobiet, też już chyba zdążyliśmy przywyknąć, i oswoić się z tym, że nawet w kraju tak katolickim jak nasz panie sięgają po tego typu gadżety.

Cóż, średnia gustów jest taka, że kobiety w Polsce najchętniej oglądają „M jak miłość" i czytają E.L. James. Ale nie ma sensu biadać nad upadkiem gustów, lepiej widzieć szklankę do połowy pełną. Czy w czasach, kiedy pornografia każdego rodzaju jest na wyciągnięcie ręki (a może raczej myszki), często za darmo, ktoś mógł przypuszczać, że takim fenomenem stanie się książka erotyczna? Owszem to literatura nawet nie drugo- czy trzeciorzędna, lecz oślej ławki. Jest to jednak, paradoksalnie, dowód na potęgę słowa. Na to, że choć żyjemy w kulturze obrazkowej, wszystko mamy w Internecie, to literatura wciąż na nas działa. Nawet jeśli, jak w tym wypadku, jako wibrator.

(MAC)