Eksperci pokazują‚ że budynki‚ a nawet całe miasta, mogą być „wysokokaloryczne” – ograniczając nasz ruch do minimum, sprzyjają otyłości, a przez to nadciśnieniu‚ chorobie wieńcowej czy cukrzycy.

„Zlikwidujmy windy we wszystkich budynkach w Londynie. To dopiero będziemy wysportowani”, ironizował w styczniu tego roku znany brytyjski architekt Will Alsop na wieść o tym‚ że władze miasta w porozumieniu z Komisją ds. Architektury i Terenów Zabudowanych (CABE) zamierzają promować formy architektoniczne‚ które zwiększają naturalną aktywność i odtłuszczają nam biodra i serce. Ale to‚ co kilka miesięcy temu było zaledwie lokalną strategią‚ dziś staje się programem rządowym. Trudno się dziwić‚ skoro leki na otyłość kosztują brytyjski rząd milion funtów tygodniowo. Na początku listopada Alan Johnson‚ minister zdrowia w gabinecie Gordona Browna‚ we współpracy z Narodowym Instytutem Zdrowia (NICE) przedstawił program tzw. zdrowych miast („fit towns”). Ich założenia urbanistyczne mają promować ruch już u pięcio-‚ sześciolatków (np. poprzez zwiększenie liczby placów zabaw‚ stworzenie bezpiecznych dróg do szkoły). Rząd rekomenduje m.in. tworzenie dużych parków‚ ograniczanie ruchu samochodów w ścisłym centrum‚ nawet poprzez zwężanie ulic‚ tworzenie większej ilości ścieżek i parkingów rowerowych. Planuje namawiać pracodawców‚ by udostępniali pracownikom cyklistom natryski‚ a architektów – by projektowali atrakcyjne i dobrze oświetlone schody w widocznych miejscach budynków. Obecnie w biurowcach i apartamentowcach schody są dobrze ukryte. Wchodząc na nie, możemy nawet uruchomić alarm‚ jakby poruszali się po nich jedynie wariaci i przestępcy. Nie trzeba być rządowym ekspertem, by zauważyć‚ że nowoczesne budynki zapewniają nam niezbędne minimum aktywności fizycznej tylko podczas ewakuacji.

Pomysły brytyjskiego rządu nie są nowe. Coraz więcej europejskich miast próbuje ograniczać ruch samochodów w centrum‚ ostatnio mer Paryża‚ któremu się marzy rowerowa rewolucja. W USA od końca lat 90. działa ruch Nowych Urbanistów propagujący rozwiązania urbanistyczne przyjazne dla pieszych‚ rozwijanie publicznego transportu i upowszechnianie wiedzy o tzw. żywiołowym rozprzestrzenianiu się miast‚ który uzależnia mieszkańców przedmieść od samochodów. Przez lata uważano‚ że podmiejskie okolice są zdrowsze‚ choćby ze względu na czystsze powietrze i wodę. Ale od kilku lat prestiżowe czasopisma medyczne publikują raporty (m.in. dr Reida Ewinga‚ University of Maryland) pokazujące związek między charakterystyczną dla przedmieść małą gęstością zabudowy (oddaleniem od podstawowej infrastruktury) a otyłością, i w konsekwencji‚ chorobami cywilizacyjnymi. Innymi słowy‚ jeśli w promieniu niespełna kilometra od domu nie ma parku‚ kina‚ kawiarni‚ księgarni‚ kwiaciarni‚ warzywniaka‚ stolarza‚ ślusarza‚ fryzjera‚ dentysty‚ krawca i szewca – można się wybierać do lekarza. Przyczyna jest prosta. Chodzenie‚ czynność codzienna i podstawowa‚ na przedmieściach zanika. Tymczasem każda dodatkowa godzina dziennie spędzona w samochodzie o 6 proc. zwiększa prawdopodobieństwo otyłości – wynika z badań przeprowadzonych przez prof. Lawrence’a Franka z University of British Columbia.

Eksperci pokazują‚ że problem niekontrolowanego rozrostu przedmieść w coraz większym stopniu dotyczy również Polski (Małgorzata Gutry-Korycka „Urban Sprawl”). Przewiduje się‚ że za 15 lat Warszawa będzie się rozciągać w promieniu aż 25 km od centrum. Czy 15 lat wystarczy‚ by w najsłynniejszym warszawskim parku‚ Łazienkach Królewskich‚ zniesiono zakaz uprawiania sportów? Dziś nie wolno po nim nawet biegać‚ chyba‚ że jest się wiewiórką.

Krytycy porównali brytyjskiego ministra do Kim Dzong Ila, sugerując‚ że chce wprowadzić tyranię zdrowego stylu życia. Olbrzymią odległość dzielącą zachętę od tyranii pokonali jednym susem. Od razu widać‚ że wysportowani.