Opatrunek dla dusz

Po półgodzinnym głośnym czytaniu Pisma przez najmłodszego z męskiej linii Bocheńskich – w tym roku wnuka Małgośki – przyjdzie czas na tak zwaną mowę tronową gospodyni, opłatek i dyskusję mistrzów o rytuałach. – Rabin coś powie, muzułmanin odpowie. A potem już tylko błogosławiony stan lenistwa – zapowiada Małgośka

Publikacja: 12.12.2007 22:37

Opatrunek dla dusz

Foto: Rzeczpospolita

Red

Salon 101 (informacja dla tych, którzy nie wiedzą) mieści się na Saskiej Kępie w bocznej uliczce, znanej przez każdego szanującego się taksówkarza. W Salonie tym od lat huczy od rozważań intelektualistów, brzęczy od toastów wznoszonych przez korpusy dyplomatyczne, błyszczy od wizji artystów, fleszy castingów, a mądrości wyznawców różnych religii znajdują posłuch.

Ćwierć wieku temu, zaraz po powrocie z Afryki, przed secesyjną willą na ulicy Saskiej odpadło kółko od wózka, w którym Małgośka wiozła swą 11-miesięczną córeczkę. Dziecko zaczęło płakać, a na ratunek przyszedł lokator tego jednego z najstarszych domów na Saskiej Kępie, w którym podczas powstania warszawskiego znajdował się punkt opatrunkowy. Przy okazji wyszło, że ów mężczyzna – lokator, a zarazem kierowca autobusu – jest bezradny wobec socjalistycznej machiny mieszkaniowej, a chce wyprowadzić z willi swą liczną i skłóconą rodzinę do kilku mieszkań zastępczych. To Małgośka pomogła mu tego dokonać, zmiękczając skostniałych urzędników z Rady Narodowej podaniami i swoim słowem. Jako kołysankę przez czas jakiś nuciła czworgu dzieciom „Zbudujemy dom, biały dom i będzie taras też, na tarasie pies”, do czasu aż w dzień urodzin syna mieszkanie w willi przydzielono jej. Wprowadzając się do niego, planowała, że to będzie miejsce spotkań, nie podejrzewała jednak, że po latach stanie się najstarszym warszawskim salonem przyjmującym premierów, malarzy, pisarzy, jazzmanów, cygańskich skrzypków i akordeonistów. I że w ten sposób spełni się obietnica, którą niegdyś dała swemu stryjowi Józefowi, dominikaninowi, profesorowi logiki, filozofowi i sowietologowi, że „połączy ludzi wszelkich imaginacji”.

W białym domu z ogrodem o bajecznych tarasach jest pies. Dante, nobliwy biało-czarny malamut, następca rudego psa Platona, śpi dziś w kuchni przy starej maszynie do szycia Singera. – Odziedziczyłam ją po jasnowidzącej ciotce Stefie, która szyjąc, uczyła mnie śpiewać po ukraińsku – opowiada Małgorzata Bocheńska, pisarka, tłumaczka,

To nie jest normalne wnętrze. Dziwne jakieś. Niepokojące

dziennikarka i operatorka filmowa, przez znajomych zwana matką kurażu. Bo ileż odwagi trzeba było, by przywrócić tu przedwojenną świetność i odtworzyć, a raczej stworzyć wnętrza zwane Salonem 101. Po dwóch dekadach, od kiedy Małgorzata zaczęła dokonywać cudów („tu wtedy ściany się sypały”, mówi), przez Salon przewinęły się tysiące gości. A nie jest to pospolity snobistyczny salon dla warszawki, a Salon prawdziwy, o którym filmowiec i fotografik Piotr Stasik napisał pracę magisterską. Tu na przykład nie podaje się krewetek, tylko adoruje chleb i wino. Gość gościa obdarowuje wiedzą i zaraża talentem pod czujnym okiem gospodyni, której głodni poeci przynoszą wiersze.

„W tym Salonie jak w Weronie”, napisał Adam Hanuszkiewicz na włoskiej pocztówce ze zdjęciem balkonu Monteluppich, po prapremierze „Romea i Julii”, która odbyła się na Małgosinych saskich tarasach. „Tak naprawdę to o Tobie, Małgośka, ma piosenka”, powiedziała jej kiedyś Agnieszka Osiecka. Gospodyni, przy opasłych tomiskach kronik napęczniałych od zdjęć, wpisów i dedykacji, odtwarza listę gości Salonu. – W bibliotece z moim sześcioletnim synem grywał w szachy Kasparow, eskortowany przez ochronę. Filozofowali Jerzy Prokopiuk, Leszek Kokałowski, gościli Paco Rabanne, Ernest Bryll, aktorki, piosenkarki, pisarze, politycy, dyplomaci, duchowni, bezdomni, emigranci, lista jest zbyt długa, by ją w pełni zaprezentować. To właściwie nie mój dom, tylko dom wielkiej rodziny bratnich dusz. On należy do nich, do stada gości trochę uzależnionych od mojego matriarchatu. To jest dom darów, opatrunek dla dusz – tłumaczy Małgorzata.

Oprowadzając po 130 metrach kwadratowych – pięciu pokojach i dwóch łazienkach – przystając przy ukochanych tujach przy drugim wejściu od ogrodu, zastanawia się, co w stuletnim domu darów jest szczególnie cenne. Czy podarowana przez teatr fisharmonia Hofberga, przed którą niektórzy goście pytają „a co to”? Miedzioryt z reprodukcją obrazu Matejki? Albo wiszący w kuchni „meteoryt”, czyli element olejnego tryptyku malarza z przyszłością? Czy też subtelny oprawiony ramą drewnianą malunek, maskujący całe salonowe okno i tonujący światło dzienne? A co z neosecesyjnym portretem tańczącej Małgośki, fotografiami rodzinnymi, 200-letnim krzesłem holenderskim, bibelotami, które ofiarowali kolejni goście Salonu? – Wszystko jest ważne. Wszystko tu jest darem i obdarowuje – zwykła powtarzać Małgośka. Pewna jest, że nad domem czuwają „oni dwaj”. „Oni”, czyli anioły, jak mówi, „pilnowacze”, wyrzeźbione w Salonie przez litewskiego rzeźbiarza Linasa Domarackasa. – Anioły były cztery, ale parę porwała i wywiozła do Ameryki Południowej goszcząca tu Brazylijka. Nie umiała się oprzeć ich urokowi – mówi gospodyni. Pod urokiem tych aniołów, które zostały, pozostanie gromada wybranych gości zebranych w Salonie w wigilijny wieczór. Spotkają się przy ogromnej choince i 12 potrawach. – Będę znowu musiała odkurzyć i wyciągnąć z piwnic tuzin stołów – mówi gospodyni. Bo nie wystarczy tak zwany stół pojednania, czyli stół przedwojenny, przy którym siadał Miron Białoszewski. Rabini, muzułmanie, Cyganie i niezapowiedziani wędrowcy z biletem wstępu i solidnymi referencjami biesiadować będą oczywiście wedle polskiej tradycji.

Czy to ostatnia wigilia w Salonie? Gospodyni zapowiada, że Salon sprzeda. Z uwagi na dzieci, dla kilku mieszkań zastępczych – jakby miała powtórzyć się historia kierowcy autobusu. – Przychodzą przyjaciele i mówią, że tak nie można. Że zamknąć Salon to grzech – opowiada Małgośka. Anioły pilnowacze jednak nie przestają czuwać. Już raz, jak mówi Małgośka, „jegomość z grubym portfelem” chciał kupić Salon. Gdy zaczął planować wyburzenie pieców kaflowych, usłyszał od gospodyni: „Nie stać pana na to mieszkanie”. Potem agenci nieruchomości już tylko bezradnie rozkładali ręce, mówiąc, że tego miejsca nie da się sprzedać, można je tylko przekazać w godne ręce. „Bo to nie jest normalne wnętrze. Dziwne jakieś, a nawet niepokojące”, stwierdził jeden z nich. Małgorzata Bocheńska wzrusza ramionami. Jeśli się wyprowadzi, to niedaleko, bo przecież Małgośka to maj, bzy i Saska Kępa. – Zostawię kartkę z napisem: „jestem naprzeciwko” – obiecuje. Przyjaciele i adoratorzy już myślą o tym, by na białym domu darów powiesić tablicę. „Tu w Salonie 101 na pograniczu wieków spotykały się idee i ludzie szukający wolności”.

Salon 101 (informacja dla tych, którzy nie wiedzą) mieści się na Saskiej Kępie w bocznej uliczce, znanej przez każdego szanującego się taksówkarza. W Salonie tym od lat huczy od rozważań intelektualistów, brzęczy od toastów wznoszonych przez korpusy dyplomatyczne, błyszczy od wizji artystów, fleszy castingów, a mądrości wyznawców różnych religii znajdują posłuch.

Ćwierć wieku temu, zaraz po powrocie z Afryki, przed secesyjną willą na ulicy Saskiej odpadło kółko od wózka, w którym Małgośka wiozła swą 11-miesięczną córeczkę. Dziecko zaczęło płakać, a na ratunek przyszedł lokator tego jednego z najstarszych domów na Saskiej Kępie, w którym podczas powstania warszawskiego znajdował się punkt opatrunkowy. Przy okazji wyszło, że ów mężczyzna – lokator, a zarazem kierowca autobusu – jest bezradny wobec socjalistycznej machiny mieszkaniowej, a chce wyprowadzić z willi swą liczną i skłóconą rodzinę do kilku mieszkań zastępczych. To Małgośka pomogła mu tego dokonać, zmiękczając skostniałych urzędników z Rady Narodowej podaniami i swoim słowem. Jako kołysankę przez czas jakiś nuciła czworgu dzieciom „Zbudujemy dom, biały dom i będzie taras też, na tarasie pies”, do czasu aż w dzień urodzin syna mieszkanie w willi przydzielono jej. Wprowadzając się do niego, planowała, że to będzie miejsce spotkań, nie podejrzewała jednak, że po latach stanie się najstarszym warszawskim salonem przyjmującym premierów, malarzy, pisarzy, jazzmanów, cygańskich skrzypków i akordeonistów. I że w ten sposób spełni się obietnica, którą niegdyś dała swemu stryjowi Józefowi, dominikaninowi, profesorowi logiki, filozofowi i sowietologowi, że „połączy ludzi wszelkich imaginacji”.

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką