Salon 101 (informacja dla tych, którzy nie wiedzą) mieści się na Saskiej Kępie w bocznej uliczce, znanej przez każdego szanującego się taksówkarza. W Salonie tym od lat huczy od rozważań intelektualistów, brzęczy od toastów wznoszonych przez korpusy dyplomatyczne, błyszczy od wizji artystów, fleszy castingów, a mądrości wyznawców różnych religii znajdują posłuch.
Ćwierć wieku temu, zaraz po powrocie z Afryki, przed secesyjną willą na ulicy Saskiej odpadło kółko od wózka, w którym Małgośka wiozła swą 11-miesięczną córeczkę. Dziecko zaczęło płakać, a na ratunek przyszedł lokator tego jednego z najstarszych domów na Saskiej Kępie, w którym podczas powstania warszawskiego znajdował się punkt opatrunkowy. Przy okazji wyszło, że ów mężczyzna – lokator, a zarazem kierowca autobusu – jest bezradny wobec socjalistycznej machiny mieszkaniowej, a chce wyprowadzić z willi swą liczną i skłóconą rodzinę do kilku mieszkań zastępczych. To Małgośka pomogła mu tego dokonać, zmiękczając skostniałych urzędników z Rady Narodowej podaniami i swoim słowem. Jako kołysankę przez czas jakiś nuciła czworgu dzieciom „Zbudujemy dom, biały dom i będzie taras też, na tarasie pies”, do czasu aż w dzień urodzin syna mieszkanie w willi przydzielono jej. Wprowadzając się do niego, planowała, że to będzie miejsce spotkań, nie podejrzewała jednak, że po latach stanie się najstarszym warszawskim salonem przyjmującym premierów, malarzy, pisarzy, jazzmanów, cygańskich skrzypków i akordeonistów. I że w ten sposób spełni się obietnica, którą niegdyś dała swemu stryjowi Józefowi, dominikaninowi, profesorowi logiki, filozofowi i sowietologowi, że „połączy ludzi wszelkich imaginacji”.
W białym domu z ogrodem o bajecznych tarasach jest pies. Dante, nobliwy biało-czarny malamut, następca rudego psa Platona, śpi dziś w kuchni przy starej maszynie do szycia Singera. – Odziedziczyłam ją po jasnowidzącej ciotce Stefie, która szyjąc, uczyła mnie śpiewać po ukraińsku – opowiada Małgorzata Bocheńska, pisarka, tłumaczka,
To nie jest normalne wnętrze. Dziwne jakieś. Niepokojące
dziennikarka i operatorka filmowa, przez znajomych zwana matką kurażu. Bo ileż odwagi trzeba było, by przywrócić tu przedwojenną świetność i odtworzyć, a raczej stworzyć wnętrza zwane Salonem 101. Po dwóch dekadach, od kiedy Małgorzata zaczęła dokonywać cudów („tu wtedy ściany się sypały”, mówi), przez Salon przewinęły się tysiące gości. A nie jest to pospolity snobistyczny salon dla warszawki, a Salon prawdziwy, o którym filmowiec i fotografik Piotr Stasik napisał pracę magisterską. Tu na przykład nie podaje się krewetek, tylko adoruje chleb i wino. Gość gościa obdarowuje wiedzą i zaraża talentem pod czujnym okiem gospodyni, której głodni poeci przynoszą wiersze.