Właśnie wydany album jest zapisem koncertów, jakie Jacek Kaczmarski dał w 1997 r., wkrótce po powrocie z dobrowolnej emigracji do Australii. Kaczmarski szukał tam niezbędnych do pracy ciszy i przestrzeni. Usiłował nabrać dystansu do Europy, za którą nie przepadał. Uważał, że nasza cywilizacja jest przemęczona, brakuje jej dynamiki i przesłania twórczego. Jednak raj dość szybko artyście zbrzydł. Dlatego – jak wspomina córka Patrycja Kaczmarska-Volny – wyjechał do Polski, gdzie mógł nie tylko pisać, ale i występować na scenie.
Kaczmarski nie lubił nagrań studyjnych. W wywiadach, których fragmenty zacytowano w książeczce dołączonej do albumu, mówił, że nie potrafi śpiewać do ściany, że traci przy tym dużo emocji. W 1997 r. spotkał się z wrażliwą publicznością i stąd pełna skupienia i uwagi atmosfera koncertów. Ich zapis ukazał się dziesięć lat temu w limitowanym nakładzie 500 egzemplarzy. Trafił tylko do znajomych oraz najwierniejszych fanów. Reedycja była więc potrzebna.
Znamienne, że w repertuarze zabrakło „Murów” i „Obławy”. Ale Kaczmarski przyznawał, że zmęczyła go rola opozycjonisty i głosu pokolenia. Nie chciał też, by doszywano mu narodowo-patriotyczne łatki.
– My, Polacy, lubimy wybrać sobie takiego, co będzie właził na barykady i krzyczał – wyjaśniał. – Jak go hukną, to mu postawimy pomnik, jak się pomyli, to go skopiemy.
Kaczmarski śpiewał o nieodrobionej lekcji historii („Z XVI-wiecznym portretem trumiennym – rozmowa”), o obsesjach, pasjach i winie („Nie lubię”, „Testament ’95”). Ważne miejsce na płytach zajmują songi poświęcone artystom – Bobowi Dylanowi i Włodzimierzowi Wysockiemu. Przede wszystkim jednak uwagę zwraca „Epitafium dla Brunona Jasieńskiego”, czyli, jak to objaśniał Kaczmarski, historia młodego futurysty, który w tym, co pisał, sam przepowiedział sobie los. W latach 30. XX wieku uwierzył, że Związek Sowiecki jest krainą powszechnej szczęśliwości. Przeniósł się tam z Zachodu i, rzeczywiście, pod skrzydłami Jagody, szefa bezpieki, żył jak król, dysponując pałacami i haremem. Kiedy Jagoda podpadł Stalinowi, los Jasieńskiego odmienił się z dnia na dzień: „Drogą białą jak obłęd w śnieg jak łajno mamuta/ Idę młody, genialny, ręce łańcuch mi skuł./ Strażnik z twarzą Kałmuka w moim płaszczu i butach/ Żółte zęby wyszczerza, jakby kwiat siarki żuł”.