Jeżdżę tam od ponad 20 lat. Od zawsze. Ale chyba tylko morze, plaża, uzdrowisko Bałtyk i stara Kielczanka są wciąż takie same. Odkąd zniknęły tzw. wczasy wagonowe dla rodzin kolejarzy, w Kołobrzegu wszystko inne się zmieniło. Może tylko turyści od kilku lat jacyś tacy sami (według typologii plażowiczów z lipcowego „Wprost”: po prostu „dresy”, a w roli głównej „dziewczyny dresów”).
Cztery dni w jednym z najbardziej znanych, nie tylko z Festiwalu Piosenki Żołnierskiej, nadmorskim kurorcie wystarczą, by odpocząć, ale porządnie się zmęczyć.
35 zł za cały dzień korzystania z kosza plażowego, 7,90 zł za 100 g halibuta, który ważony jest dopiero z panierką po usmażeniu. Porcja żadnej ryby nie schodzi poniżej 20 zł.
Kurs euro dawno spadł dobrze poniżej 3,3 zł, ale toaleta nadal „2 zł, czyli 50 eurocentów”. Kolba gorącej kukurydzy – bagatela, 10 zł. Jedynie piwo trzyma się przy 5 zł, a tatuaże z henny są za ok. 10 zł.
To jednak nic. W poszukiwaniu cienia i ciszy warto zajrzeć do parku zwanego dawniej zdrojowym. Tam przechadzają się właściciele pięknych psów husky ze szczeniętami. Nie, nie są na sprzedaż. Zdjęcie z nimi kosztuje 5 zł. Podobnie jak zdjęcie z końmi i ich źrebiętami (nowy symbol morza?), z kataryniarzem i jego oswojoną papugą czy byłym cyrkowcem i jego tresowaną małpą. Zbliżoną stawkę mają Kubuś Puchatek, Kłapouchy, Tygrysek i Prosiaczek. Tańsze od nich są „szumiące muszle”, do kupienia już za 3 zł. Brakuje tylko niedźwiedzia polarnego.