Od namiotu do apartamentu

Położyć się na plaży w andaluzyjskiej Marbelli obok tysiąca niemieckich fryzjerów może każdy. Ale pomęczyć się w swojskości i odkryć na nowo to, co znamy, to zadanie dla ambitnych

Aktualizacja: 22.08.2008 16:40 Publikacja: 22.08.2008 01:20

Od namiotu do apartamentu

Foto: EAST NEWS

Należało zrobić tak: przyczaić się w przymkniętych drzwiach pokoju i uważnie obserwować drzwi łazienki. Przeważnie miały szybę, było więc widać, kiedy światło zgasło i wyszła osoba w gatkach, dzierżąc w dłoni zestaw obowiązkowy: ręcznik plus mydło. Wtedy jednym skokiem trzeba było rzucić się do łazienki i zająć ją, zanim z innego pokoju wyjdzie następny amator kąpieli. Jeśli manewr zakończył się sukcesem, należało tylko wytrzeć zachlapane linoleum leżącą tam mokrą szmatą i można było przystąpić do czynności toaletowych. Po czym ewentualnie przekazywało się bezkolizyjnie dostęp do łazienki rodzinie, wprowadzając tam żonę i dzieci hurtem. Jeżeli oczywiście w publicznej wannie nie moczyły się akurat pieluchy niemowlęcia gospodarzy.

Jeszcze w latach 80. takie rzeczy w wynajmowanych pokojach w uzdrowiskach nie wydawały się szczególnie uciążliwe. W czasach sprzed all inclusive na osiem pokoi z wczasowiczami przypadała jedna łazienka, a w bojlerze palono raz dziennie, więc ciepłą wodę miały pierwsze trzy osoby.

Ale to było wliczone w wakacyjny folklor. Podobnie jak pory posiłków: ósma, czternasta, osiemnasta, bez możliwości zmiany. Jak sobie chciałeś człowieku poleżeć w słoneczny dzień na plaży i spóźniłeś się do stołówki na obiad w drugiej turze do czternastej, do kolacji z jedzeniem miałeś przechlapane.

Mimo to w Polsce zawsze wakacjowało się z atrakcjami. Nad morzem lało, bo nie było jeszcze globalnego ocieplenia, w górach też lało, pociągi były zatłoczone, autobusy nie zabierały. Zdobywało się bilet na sleeping w Orbisie lub miejsca w pociągu bez miejscówek zwanym rzeźnią. Jechało się na urlop, zabierając plastikowe peleryny, szare swetry, kalosze i pionierki. Do gaździny na Bukowinę, do Kaszubki na Hel... I było cudnie.

Teraz, kiedy kolejni znajomi kupili apartament w Sopocie, zaczęłam się zastanawiać, jak bardzo system się zmienił. Do wyboru Grecja, Turcja, Egipt, Tajlandia i temu podobne z ciepłymi morzami. Pojawiły się wyprawy do Peru, do Meksyku, na Bali. Można jechać do Bretanii i do Rimini.Zaczął się boom na Chorwację. Polak zawsze marzył o wakacjach nad Morzem Śródziemnym. Po 1990 roku wreszcie pojawiła się szansa. Taniej niż we Włoszech i bliżej niż Lazurowe Wybrzeże. Też są małże, ryby, wyspy i rzymskie zabytki, a jednak jakoś bardziej swojsko. Gdzieś tłucze się sentyment do wczasów w Jugosławii z PRL.

Ale grupa amatorów polskiego morza nie maleje. Wyjeżdżają ekstrawaganci, których nie odstrasza cena pokoju (domek w Poddąbiu na trzy tygodnie za 7 tys. zł), temperatura wody (14 stopni), fakt, że dotarcie do Jastarni z Warszawy zajmuje więcej niż lot na Mauritius, oraz perspektywa żywienia się przez dwa tygodnie rybą smażoną w tłuszczu trans. Bo cóż to za banał położyć się na plaży na Costa del Sol. Wycieczkę w biurze podróży może kupić każdy, a pomęczyć się w swojskości to wyzwanie.

Jest też inne rozwiązanie: własny lub rodzinny apartament. Ale tylko dla zamożnych. – Jest wiele powodów, dla których miło mieć mieszkanie w kurorcie – mówi Joanna Pruszyńska, właścicielka agencji PR, matka czworga dzieci. Lato spędza z rodziną w apartamencie teściów w Juracie, ma także własny w Zakopanem.

– Powód pierwszy to jedzenie. Przetrenowałam obiady domowe, restauracje, jadłodajnie. Nie jestem w stanie tego jeść. Jak się ma rodzinę i dzieci, kupuje się to, na co ma się ochotę. Jemy, co chcemy i kiedy chcemy. Następny powód to otoczenie. Nie znoszę spędzać wolnego czasu w brzydkim pokoju z lampą zwisającą z sufitu. A u siebie mam swoje rzeczy, swoją muzykę, książki. To mój dom – wyjaśnia Pruszyńska.

Polski kurort anno 2008 nie jest już zapyziałą wsią z jedną smażalnią ryb. W Juracie są eleganckie sklepy, restauracje, winoteka. Właściciele apartamentów mogą kupić coś do domu w ekskluzywnym sklepie z wyposażeniem wnętrz. Jeśli ktoś potrzebuje poduszki czy talerzyka, ma sklep na sąsiedniej ulicy. Jak w Deauville. Brakuje tylko Chanel.

Jest jednak grupa ludzi, którzy na myśl o zorganizowanych wczasach albo pobycie w kurorcie dostają gęsiej skórki. Amatorzy ciszy, wędrówki, spacerów, lektury, którzy uciekają od dyskotekowego hałasu w miejscowościach letniskowych, dzielą się na dwie grupy. Linia podziału przebiega wzdłuż dochodów.

Biedniejsi jeżdżą do małych nieodkrytych wiosek w Bieszczadach, Beskidach, na mniej znanych pojezierzach. Mieszkają w wynajętych niedrogich pokojach, namiotach. Gotują sami albo jadają w taniej gastronomii lokalnej. Szukają ciszy, samotności i przyrody. Niektórzy jadą w Tatry, żeby tam odbyć rytualną doroczną wędrówkę po szczytach. We wrześniu lub w październiku, kiedy „stonka” wyjedzie.

Bardziej zamożni chowają się we własnych domach na Mazurach, w górach, na Kurpiach. Też szukają wypoczynku w wolnym rytmie. Bez narzuconego towarzystwa, organizacji czasu, godzin posiłków. Nie przeszkadza im, że wracają wciąż do tego samego miejsca.

– Jeździłem wszędzie po to, żeby się przekonać, że w Kazimierzu jest najlepiej – mówi Maciej Brzozowski, rzecznik wydawnictwa Bauer, który w Kazimierzu ma mieszkanie i bywa tam co tydzień. – Na drugim miejscu jest Sycylia, jestem bigamistą. W weekendy na rynek nie wychodzę, wtedy Kazimierz można znienawidzić. Ale w dzień powszedni i poza sezonem jest tu cicho i pięknie. Wychodzę z domu i mam dziesięć tras do wyboru. Odnajduję ulubione miejsca, pory dnia i krajobrazy. Siadam przy studni, żeby popatrzeć na zachód słońca. Czytam – opowiada Brzozowski.

Jest jeszcze trochę czasu. Za PRL okresem masowego exodusu był lipiec. Dziś miasta pustoszeją w sierpniu. Polska stała się ogniwem europejskiej siatki biznesowej i bierzemy urlop wtedy, kiedy w biurach nie ma też Francuzów, Niemców i Włochów. Wyjeżdża się na krócej. Kiedyś dwa tygodnie to był standard, dziś tydzień. Niektórzy wiedzą (lub wmawiają sobie), że po dwóch tygodniach urlopu na biurku czekałoby na nich wymówienie.

Może więc w tym roku zamiast luksusu egzotycznej wyspy z palmami, luksus ciszy na polanie nad jeziorem, gdzie słychać tylko żurawie.

Należało zrobić tak: przyczaić się w przymkniętych drzwiach pokoju i uważnie obserwować drzwi łazienki. Przeważnie miały szybę, było więc widać, kiedy światło zgasło i wyszła osoba w gatkach, dzierżąc w dłoni zestaw obowiązkowy: ręcznik plus mydło. Wtedy jednym skokiem trzeba było rzucić się do łazienki i zająć ją, zanim z innego pokoju wyjdzie następny amator kąpieli. Jeśli manewr zakończył się sukcesem, należało tylko wytrzeć zachlapane linoleum leżącą tam mokrą szmatą i można było przystąpić do czynności toaletowych. Po czym ewentualnie przekazywało się bezkolizyjnie dostęp do łazienki rodzinie, wprowadzając tam żonę i dzieci hurtem. Jeżeli oczywiście w publicznej wannie nie moczyły się akurat pieluchy niemowlęcia gospodarzy.

Pozostało jeszcze 87% artykułu
Kultura
Kultura designu w dobie kryzysu klimatycznego
Kultura
Noc Muzeów 2025. W Krakowie już w piątek, w innych miastach tradycyjnie w sobotę
Kultura
„Nie pytaj o Polskę": wystawa o polskiej mentalności inspirowana polskimi szlagierami
Kultura
Złote Lwy i nagrody Biennale Architektury w Wenecji
Kultura
Muzeum Polin: Powojenne traumy i dylematy ocalałych z Zagłady