Należało zrobić tak: przyczaić się w przymkniętych drzwiach pokoju i uważnie obserwować drzwi łazienki. Przeważnie miały szybę, było więc widać, kiedy światło zgasło i wyszła osoba w gatkach, dzierżąc w dłoni zestaw obowiązkowy: ręcznik plus mydło. Wtedy jednym skokiem trzeba było rzucić się do łazienki i zająć ją, zanim z innego pokoju wyjdzie następny amator kąpieli. Jeśli manewr zakończył się sukcesem, należało tylko wytrzeć zachlapane linoleum leżącą tam mokrą szmatą i można było przystąpić do czynności toaletowych. Po czym ewentualnie przekazywało się bezkolizyjnie dostęp do łazienki rodzinie, wprowadzając tam żonę i dzieci hurtem. Jeżeli oczywiście w publicznej wannie nie moczyły się akurat pieluchy niemowlęcia gospodarzy.
Jeszcze w latach 80. takie rzeczy w wynajmowanych pokojach w uzdrowiskach nie wydawały się szczególnie uciążliwe. W czasach sprzed all inclusive na osiem pokoi z wczasowiczami przypadała jedna łazienka, a w bojlerze palono raz dziennie, więc ciepłą wodę miały pierwsze trzy osoby.
Ale to było wliczone w wakacyjny folklor. Podobnie jak pory posiłków: ósma, czternasta, osiemnasta, bez możliwości zmiany. Jak sobie chciałeś człowieku poleżeć w słoneczny dzień na plaży i spóźniłeś się do stołówki na obiad w drugiej turze do czternastej, do kolacji z jedzeniem miałeś przechlapane.
Mimo to w Polsce zawsze wakacjowało się z atrakcjami. Nad morzem lało, bo nie było jeszcze globalnego ocieplenia, w górach też lało, pociągi były zatłoczone, autobusy nie zabierały. Zdobywało się bilet na sleeping w Orbisie lub miejsca w pociągu bez miejscówek zwanym rzeźnią. Jechało się na urlop, zabierając plastikowe peleryny, szare swetry, kalosze i pionierki. Do gaździny na Bukowinę, do Kaszubki na Hel... I było cudnie.
Teraz, kiedy kolejni znajomi kupili apartament w Sopocie, zaczęłam się zastanawiać, jak bardzo system się zmienił. Do wyboru Grecja, Turcja, Egipt, Tajlandia i temu podobne z ciepłymi morzami. Pojawiły się wyprawy do Peru, do Meksyku, na Bali. Można jechać do Bretanii i do Rimini.Zaczął się boom na Chorwację. Polak zawsze marzył o wakacjach nad Morzem Śródziemnym. Po 1990 roku wreszcie pojawiła się szansa. Taniej niż we Włoszech i bliżej niż Lazurowe Wybrzeże. Też są małże, ryby, wyspy i rzymskie zabytki, a jednak jakoś bardziej swojsko. Gdzieś tłucze się sentyment do wczasów w Jugosławii z PRL.