Dobro mamy w genach

Z reżyserem Johnem Woo rozmawia Barbara Hollender

Publikacja: 27.11.2008 09:23

Dobro mamy w genach

Foto: AP

[b]Rz: Dobrze posługuje się pan bronią?[/b]

Nigdy w życiu nie oddałem strzału z broni palnej.

[b]Nie do wiary! Dla fanów kina akcji znakiem rozpoznawczym pana filmów są bohaterowie, którzy strzelają jednocześnie z dwóch pistoletów. [/b]

Oni może tak. Ja w przeciwieństwie do wielu Amerykanów nie mam w domu nawet rewolweru. Kiedyś jeden z moich współpracowników podarował mi drewnianą replikę Beretty. Zostawiłem ją na pamiątkę, ale zapewniam, że się nie da z niej wystrzelić. Nie mam zresztą takiej potrzeby. Jestem bardzo łagodnym człowiekiem.

[b]Bohaterowie pana filmów inaczej chyba rozumieją męskość...[/b]

Jeszcze raz panią zadziwię. Nie czuję się reżyserem od łu-bu-du. W swoich filmach, nawet tych najbardziej gwałtownych, zawsze opowiadam się za ponadczasowymi wartościami: lojalnością, przyjaźnią, dobrem, które zakodowane jest w genach człowieka.

[b]W swoich filmach pokazuje pan krwawe jatki. [/b]

Świat jest dzisiaj okrutny. Ja sam jako mały chłopiec widziałem nieraz w slumsach Hongkongu ludzi zabijanych przez gangi. Po 11 września też mnie pytano, czy nadal będę robił filmy pełne przemocy. Ale ja zawsze podkreślam, że te obrazy są protestem przeciwko gwałtowi, a ich bohaterowie nigdy nie są czarno-biali. W każdym z nich można znaleźć różne odcienie człowieczeństwa. Ja zresztą wierzę, że ludzie nie są źli.

[b]Skąd to przekonanie?[/b]

Po pierwsze jestem chrześcijaninem i wiara w dobro jest podstawą mojej religii. Po drugie wychowałem się w tradycji chińskiej, gdzie honor i poświęcenie dla bliskich są czymś absolutnie naturalnym. I wreszcie po trzecie – sam doświadczyłem w życiu wiele dobra. Wychowałem się w biedzie. Mojej rodziny nie stać było nawet na to, by posłać mnie do szkoły. Skończyłbym pewnie w jakimś gangu młodocianych na ulicy, gdyby nie pewna rodzina amerykańska, która sfinansowała mi czesne za naukę. Dzięki nim jestem tym, kim jestem. Ale również dzięki Kościołowi, który mnie wspierał, i dzięki przyjaciołom wyciągającym do mnie dłoń wtedy, gdy najbardziej tego potrzebowałem. A że w kulturze mojego narodu bardzo dużą wagę przywiązuje się do lojalności i wdzięczności, zawsze chciałem odpłacić za dobro, którego doznałem. Także dlatego mówię w swoich filmach o wartości, jaką jest przyjaźń.

[b]Skąd się wziął pana pomysł na życie? Dlaczego został pan reżyserem?[/b]

Będąc w szkole, nie mogłem nawet marzyć o studiach. Oglądaliśmy z kolegami filmy, tak się uczyliśmy. Kiedy zacząłem pracować jako asystent reżysera, dalej studiowałem w ten sam sposób. Potem nieraz słyszałem, że moja twórczość jest mieszanką Wschodu i Zachodu. To wynik życiowej drogi, ale również tej wczesnej edukacji. Dzieła moich kolegów z Chin są głębiej zanurzone w chińskiej tradycji. Ja rosłem w Hongkongu, gdzie wpływy Zachodu były bardzo mocne. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie dzieła Felliniego, Truffauta. Niedościgłym wzorem byli Amerykanie: Stanley Kubrick, Sam Peckinpah, Martin Scorsese. Z naszych stron – Kurosawa.

[b]Początek pana kariery łączy się z Hongkongiem. Zdobył pan tam chyba mocną pozycję?[/b]

Rzeczywiście, był taki moment, gdy jako reżyser popularnych komedii należałem do reżyserskiej elity. Starałem się wówczas pomagać młodszym kolegom. Potem, kiedy kilka moich obrazów okazało się klapą i poszedłem na dno, oni pomogli mnie. To był jeszcze jeden widomy dowód, że dobro do człowieka wraca.

[wyimek]Amerykanie akceptują na ekranie gwałt. Europejczycy nie bardzo, dlatego chcąc do nich dotrzeć, trzeba tonować sceny przemocy. Uwielbiam się uczyć i wiedziałem, że Hollywood będzie dla mnie wielką lekcją kina[/wyimek]

[b]Pana międzynarodowa kariera zaczęła się od „Killera”. Powiedział pan kiedyś, że w 1989 roku podczas festiwalu w Toronto przeżył pan szok.[/b]

To był pierwszy międzynarodowy festiwal, na jakim w życiu byłem. A przyjęcie filmu było tam fantastyczne. Rok później pokazałem „Killera” w Cannes. Dostałem wtedy kilka świetnych propozycji, które zmieniły moje życie.

[b]Dlaczego zdecydował się pan wyjechać do Stanów?[/b]

Nie ukrywam, że zawsze o tym marzyłem. Uwielbiam się uczyć, a wiedziałem, że to będzie wielka lekcja kina.

[b]I była nią?[/b]

Była. I kina, i życia. W Ameryce wszystko było nowe. W Hongkongu producenci mnie znali i ufali mi. W Los Angeles wszystko zaczynałem niemal od nowa. Musiałem się nauczyć hollywoodzkich gier i układów.

[b]A czy na planie ma pan tam taką samą wolność jak w Hongkongu?[/b]

Nie, to oczywiste. U nas szefowie studiów nie mieli prawa ingerować w nakręcany materiał, oglądali dopiero gotowy film. W Stanach producent w każdym momencie może zażądać projekcji. W Hongkongu pracowałem głównie dla świetnie mi znanego azjatyckiego rynku. W Ameryce najpierw próbowałem poznać tamtejszą kulturę, klimaty, niuanse języka, które zgłębiam do dzisiaj. Musiałem się też dostosować do reguł Hollywoodu. A studia z Los Angeles kręcą filmy, które mają być oglądane na całym świecie. Dlatego w czasie pracy trzeba iść na wiele kompromisów. Amerykanie akceptują na ekranie gwałt, ale już na przykład Europejczycy nie bardzo. Więc chcąc dotrzeć do Francuzów, Hiszpanów, Włochów, trzeba tonować sceny przemocy. Różnic kulturowych na świecie jest wiele i reżyser musi się z nimi liczyć.

[b]A podobieństwa?[/b]

Pod każdą szerokością geograficzną emocje są takie same. Miłość, strach, gniew.

[b]Nie miał pan tremy, gdy zaproponowano panu wyreżyserowanie sequela tak wielkiego hitu jak „Mission: Impossible”?[/b]

Bardzo poważnie się zastanawiałem, czy z tej oferty skorzystać, zwłaszcza że nie byłem zachwycony pierwszą częścią. Tamten film wydawał mi się zbyt zimny. Ale za tą propozycją stał sam Tom Cruise, który widział moje filmy z Hongkongu, podobało mu się również amerykańskie „Bez twarzy”. Doskonale się porozumieliśmy. Od razu założyliśmy, że druga część będzie cieplejsza i mniej naładowana efektami specjalnymi.

[b]Pan chyba w ogóle nie przepada za efektami specjalnymi?[/b]

A jak mógłbym? Sam ledwo obsługuję komputer...

[b]Krytycy piszą zwykle, że znakami rozpoznawczymi pańskiego kina są bohaterowie strzelający jednocześnie z dwóch pistoletów, ptaki, które pokazuje pan niemal w każdym filmie, czasem nawet w zwolnionym tempie. No i oczywiście aktor Chow Yun-Fat. To dzięki panu zrobił on międzynarodową karierę.[/b]

Wiele nas łączy. Mamy podobne poglądy na temat życia i świata. Obaj jesteśmy trochę niedzisiejsi, staromodni. Kiedy się poznaliśmy, Chow był gwiazdą telewizyjną. Na dużym ekranie nie odnosił jeszcze sukcesów. Przyszedł na próbne zdjęcia do filmu „A Better Tomorrow” i od razu zrozumiałem, że jest aktorem idealnym. Przypominał mi najwspanialszych gwiazdorów zachodnich: Granta, Eastwooda, Delona. Cokolwiek grał, miał w sobie klasę.

[b]A gołębie? Skąd się wzięły?[/b]

To z kolei sentymentalne wspomnienie z dzieciństwa. Kiedy byłem małym chłopcem, często rysowałem plakaty dla kościoła. Były na nich gołębie – ptaki przenoszące wiadomości. Także od Boga.

[b]Tęskni pan za Hongkongiem?[/b]

Każdy człowiek tęskni za miejscem, gdzie spędził dzieciństwo i młode lata. To oczywiste, że brakuje mi smaków i zapachów Azji. Także przyjaciół, z którymi razem marzyliśmy o podbijaniu świata. I rodziny, którą tam zostawiłem. Ale w Hongkongu nie miałbym takich możliwości jak w Los Angeles.

[b]Ale dzisiaj spełnia się pana największe marzenie. Właśnie tam, w rodzinnych stronach, kręci pan „Red Cliff”.[/b]

Od wielu lat pragnąłem zrobić wielki, epicki film o wojnie domowej, jaka się toczyła w Chinach trzy tysiące lat temu. Zawsze sobie myślałem: „Żebym tylko zdążył zrobić ten film, zanim umrę...”. Mój naród jest tak bardzo podzielony. Hongkong, Chiny, Tajwan, a jeszcze tylu Chińczyków rozsianych po całym świecie. Chciałbym, żeby mój film stał się metaforą naszej dzisiejszej sytuacji. I jak zwykle próbuję przypomnieć prostą prawdę: nienawiść niszczy.

[b]To znaczy, że skończył pan z kinem akcji?[/b]

Proszę się nie obawiać. Nie zamierzam zrezygnować z bohaterów, którzy strzelają z obu rąk.

[ramka][srodtytul]John Woo[/srodtytul]

Reżyser tak głośnych filmów jak „Bez twarzy” z Nicolasem Cage’em i Johnem Travoltą, „Mission: Impossible 2” z Tomem Cruisem. czy „Szyfry wojny” – znowu z Cage’em.

Z okrągłą twarzą, z której prawie nie schodzi uśmiech, wygląda na sympatycznego, przyjaznego człowieka. I taki jest. Otwarty, życzliwy. Aż trudno uwierzyć, że uchodzi za specjalistę od mocnego kina akcji, pełnego gwałtu i przemocy.

Urodził się w południowych Chinach, ale dorastał w Hongkongu. Tam też w 1969 roku zaczął pracować przy filmach w Show Brothers Studio. Zadebiutował w 1973 roku, kręcił głównie komedie. W 1986 roku nakręcił swój pierwszy thriller gangsterski „A Better Tomorrow”. Po sukcesie „Killera” podpisał kontrakt w Hollywood. Jego profesjonalizm chwalili Tarantino, Scorsese, Raimi.

W życiu prywatnym uchodzi za człowieka bardzo spokojnego. Ma żonę, tę samą od 32 lat, i troje dzieci.[/ramka]

[i]Bez twarzy

22.00 | TVP 2 | sobota

Szyfry wojny

21.45 | Cinemax | niedziela

20.50 | Cinemax | czwartek

21.45 | Cinemax 2 | Poniedziałek[/i]

[b]Rz: Dobrze posługuje się pan bronią?[/b]

Nigdy w życiu nie oddałem strzału z broni palnej.

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"