Czary to swego rodzaju sztuka życia. Umiejętność fantazjowania i narzucania wyimaginowanej wizji innym. Sposób na podniesienie nastroju, poprawienie samopoczucia, znalezienie w sobie pokładów empatii.
Nie bez powodu kilka lat temu karierę zrobiła „Amelia” – film o dziewczynie, której pasją staje się uszczęśliwianie bliźnich. Na podobnych nutach zagrał Andrzej Jakimowski w „Sztuczkach” – filmowej opowieści o chłopcu usiłującym przekupić zły los.
Obejrzałam niedawno wystawę Doroty Podlaskiej „Prosto, za garniturami w prawo” w warszawskiej Kordegardzie. Autorka wmieszała się w tłum handlowców na Stadionie Dziesięciolecia, do niedawna największym jarmarku Europy. Krążyła między straganami, oferując maść na zaciętą twarz. Specyfik wywołujący uśmiech i niwelujący stres, w konsekwencji przynoszący szczęście. I choć trudno w to uwierzyć – znajdowała nabywców. Niektórzy nagabywali ją o inne środki zaradcze – na staropanieństwo, nadmierną potliwość, kłopoty z obcym językiem.
Artystyczna akcja okazała się dokumentem o ludzkiej naiwności. A także o lenistwie. Te dwie cechy od tysiącleci napędzają klientów szamanom, szarlatanom, wróżkom i wszelkiego typu cudotwórcom. Ludzie często sądzą, że zły los można odmienić, zaczarować bez wewnętrznego wysiłku. Ot, wystarczy coś łyknąć, odprawić jakiś rytuał. Przecież uzależnienie od farmaceutyków podnoszących nastrój, zakupów, operacji plastycznych to dzisiejsze czary. Otumanianie się, zaklinanie nieszczęść. Powie ktoś – przecież ludzie dają się naciągać na własne życzenie. Nie, to ofiary rozczarowania i poczucia bezradności, które utraciły zdrowy rozsądek.
[srodtytul]Szpilą we wroga[/srodtytul]