Po truskawkach następuje chwila przerwy i wchodzą czereśnie. Ale wielbiciele czereśni, do których się zaliczam, wiedzą, że trzeba się chwilę wstrzymać z kupowaniem swoich ulubionych owoców. Dopiero na początku lipca, gdy słońce przygrzeje, rozwijają one pełny garnitur smaków. Ich słodycz nie da się porównać z żadną inną pochodzenia tropikalnego.
Nasz owoc ciemnoczerwony, prawie czarny, ma pestkę zatopioną w słodko-cierpkim miąższu. Biały, z rumieńcem na jednym boku, jest bardziej wytrawny. I tu znowu wyjaśnienie – w grę wchodzą tylko owoce polskie. Kiedyś w Paryżu dałam się zwabić prowansalskim. Były wielkości śliwek, ale co za zawód! Krasnolice, dorodne, bez żadnych zgniłek, ale wodniste i bezbarwne. Świństwo. Te z Chile jeszcze gorsze, dojrzewają w skrzynce w samolocie. Herezja.
Jestem czereśnioholiczką, zdaje się jedną z wielu. Gdyby postawić przede mną wiadro czereśni, zjem i nawet tego nie zauważę (niestety potem – tak).
Najpierw wybieram te najładniejsze, ale w końcu nie pogardzę i drobnicą. Aż na dnie zostanie kupka pestek i ogonków. Mieszkając kilka lat w republikach ananasowo-mangowo-bananowych, gdzie czereśnie sprzedawano w opakowaniach 10-dekowych jako największy delikates z Europy, zrozumiałam, czym jest brak ukochanego smaku z dzieciństwa. Przez jakiś czas ten apetyt przybrał u mnie postać uśpioną, uzależnienie jakby minęło.
Ale wystarczyło przyjechać na wakacje do kraju, żeby namiętność się odrodziła.